Reklama

Blues kosmicznych kałamarnic

"Strefa X" ("Monsters"), reż. Gareth Edwards, Wielka Brytania 2010, dystrybutor Best Film, premiera kinowa 8 lipca 2011 roku.

Meksyk, jaki oglądamy w "Strefie X" Garetha Edwardsa, przypomina bad trip po pejotlu, którego doświadcza miłośnik fantastyki. W słońcu rozkładają się ciała amigos, nad dżunglą unoszą się dymy pożarów, wiatr hula w opustoszałych budynkach, a przez ten apokaliptyczny krajobraz wędrują gigantyczne ośmiornice, wyjęte żywcem z prozy H. P. Lovecrafta.

Powodem takiego stanu rzeczy jest kosmiczna sonda, która rozbiła się w ojczyźnie tequili, sprowadzając na Ziemię obce formy życia. Zakażoną strefę otoczono murem, a przejście przez nią to zadanie, jakiego nie podjęliby się nawet najtwardsi zwolennicy survivalu. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprawia jednak, że owej misji niemożliwej muszą się podjąć bohaterowie filmu: Andrew (Scoot McNairy) i Sam (Whitney Able). On pracuje w charakterze najemnego fotografa, sprzedającego gazetom obrazy całego zła tego świata; chociaż strzelać potrafi tylko zdjęcia, to przypomina prywatnego detektywa z filmów noir, trochę zmęczonego życiem i bardzo cynicznego. Ona jest natomiast córką pracodawcy Andrew, zamkniętą przez bogatego tatusia w klatce ze sztabek złota.

Reklama

Fabularny punkt wyjścia i pierwsza scena "Strefy X", zrealizowana w konwencji found footage, przywodzą od razu na myśl "Dystrykt 9", co nie jest dobrym skojarzeniem, bo film Neilla Blomkampa był efekciarską i niespójną bzdurą, na każdym kroku trwoniącą swój potencjał. Szczęśliwie dzieło Edwardsa skręca w inną i absolutnie nieoczekiwaną stronę. To kino drogi, Wim Wenders tłumaczony na język fantastyki-naukowej, kontemplacyjna podróż przez międzygalaktyczną Krainę Czarów. Tempo jest niespieszne i film na pewno znudzi widzów oczekujących weekendowej dawki wielkich robotów i jeszcze większej demolki. Zachwyci natomiast tych, którzy lubią duszną i melancholijną atmosferę, a także świetne zdjęcia - Edwards, pełniący tutaj również funkcję operatora, świetnie spisał się, portretując swój wymyślony Meksyk.

Jak to bywało w filmach Wendersa czy prozie Jacka Kerouaca, również sięgającego po motyw drogi, podróż Andrew i Sam przez dżunglę stanowi równocześnie podróż w głąb samych siebie. Bohaterowie mogą trochę zwolnić, popatrzeć na świat jak na coś nowego i rozliczyć się ze swoim dotychczasowym życiem, a momentem, w którym ostatecznie pojmują własną samotność, jest scena, kiedy stają się świadkami stosunku dwóch kosmicznych kałamarnic. Brzmi śmiesznie, ale wygląda przejmująco - to chyba najbardziej niezwykły filmowy seks od czasu wielkiego penisa oblewającego spermą ekran w finale "Wkraczając w pustkę" Gaspara Noégo.

"Strefa X" jest debiutem Edwardsa i coś czuję, że będzie on kolejnym po Richardzie Kelly'em i Duncanie Jonesie reżyserem, który wyrwie science-fiction z łap wyrobników pokroju Michaela Baya i Rolanda Emmericha. Czekam na kolejne tak odjechane wyprawy.

8/10


Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy