Błękitny świt
"Skyline", reż. Greg Strause, Colin Strause, USA 2010, dystrybutor: Vision, premiera kinowa: 4 lutego 2011
Kiedy na śpiące Los Angeles spadły błękitne światła, wielu z jego mieszkańców pomyślało, że to tylko sen lub przewidzenie, będące produktem przeciążonych kalifornijską imprezą neuronów. Na drugi dzień wraz z kacem przyszła jednak wybitnie nieprzyjemna konstatacja: świat ludzi zaatakowała pozaziemska cywilizacja! Telewizja nie działała, ulice opustoszały, a mechaniczne lewiatany wciągały kolejnych nieszczęśników do środka gigantycznego statku-matki. Oto Dzień Niepodległości, w którym Ziemia stanęła w obliczu Inwazji Porywaczy Ciał.
Oglądając"Skyline" braci Strause, również miałem wrażenie, że to sen. Przez cały seans coś nieustannie iskrzyło w moim mózgu, przynosząc uczucie déja vu. Gdzie ja to już widziałem? U Emmericha, Spielberga, Camerona? Ten film stanowi sklejkę fragmentów taśmy, które twórcy zabrali spod stołów montażowych największych przebojów science-fiction ostatnich dwóch dekad. Mieli ku temu w końcu niejedną okazję - bracia Strause są przede wszystkim specami od efektów specjalnych. "Skyline" - obraz będący ich drugim po "Obcy kontra Predator 2 " reżyserskim projektem - ostatecznie udowadnia, że powinni wrócić do bezpiecznych fuch na planach cudzych produkcji.
Pisanie tej recenzji również niesie ze sobą uczucie déja vu. Tak jak w przypadku tony innych filmów science-fiction, mógłbym atakować opisywane dziełko za absolutną wtórność, charakterystykę bohaterów ograniczaną do jednego epitetu, logikę wziętą "z kosmosu" i przerost formy nad treścią. W przeciwieństwie do rzeczonej "tony filmów" "Skyline" stanowi jednak projekt niemalże autorski - bracia Strause pełnili tutaj zarówno funkcje reżyserów, producentów i twórców efektów specjalnych. Rozczarowanie jest tym większe, że od około dziesięciu lat można obserwować mały renesans realizowanego przez geeków kina fantastyczno-naukowego. Wychowani na Philipie K. Dicku, Thomasie Pynchonie i J. G. Ballardzie twórcy pokroju Vincenzo Nataliego czy Richarda Kelly'ego z powrotem uczynili ten gatunek tym, czym bywał w swoich najlepszych latach: proroctwem i metaforą.
Twórcy "Skyline" nie zaczytywali się chyba nigdy klasykami i celuloidowa fantastyka pozostaje dla nich wyzwaniem czysto technicznym. To akurat jedyne pole, na jakim ten film przynosi pewną satysfakcję: czuć tutaj przyjemne napięcie między niskim budżetem a chęcią zrealizowania wielkiego widowiska. Całą inwazję obserwujemy z perspektywy zgromadzonej w luksusowym apartamencie grupki ludzi; kamera stosunkowo rzadko panoramuje miasto, kolejne wybuchy i rozbłyski błękitnych świateł docierają do bohaterów zza zaciągniętych żaluzji. Klaustrofobia nieustannie walczy z agorafobią i robiłoby to pewnie jeszcze większe wrażenie, gdybym nie widział podobnego zabiegu w lepszym wydaniu - w "Projekt: Monster" Matta Reevesa, gdzie klasyczną opowieść o wielkim potworze w jeszcze większej metropolii sfilmowano w stylu znanym z "Blair Witch Project".
"Skyline" pozostaje w gruncie rzeczy kinowym odpowiednikiem fanowskiej "tfurczości", której terabajty zapełniają skrzynki mailowe redaktorów pism fantastycznych. Pewnie niejeden pryszczaty nastolatek po obejrzeniu "Wojny światów" dał się porwać entuzjazmowi i wystukał na maszynie własną wersję pozaziemskiej inwazji. W tym wypadku różnica polega tylko na tym, że bracia Strause mają ponad trzydzieści lat i zanim włączyli kamerę, nikt im najwidoczniej nie powiedział, że są zwykłymi grafomanami.
3/10
Nie wiesz, w którym kinie możesz obejrzeć film "Skyline"? Sprawdź repertuar kin w swoim mieście!