"Biały potok" jest filmem terapeutycznym. W niełatwym momencie daje szansę na uśmiech. "To wartość umieć się cieszyć" - pisał Ota Pavel, smutny, zmagający się z depresją, autor najbardziej optymistycznej książki świata, "Śmierci pięknych saren". I dodawał: "Umieć się cieszyć ze wszystkiego. Nie oczekiwać, że w przyszłości zdarzy się coś, co będzie prawdziwe. Możliwe bowiem, że prawdziwe przychodzi właśnie teraz, a w przyszłości nic piękniejszego nie nadejdzie". "Biały potok" jest w gruncie rzeczy filmem właśnie o tym. Pokazując konflikty, daje portrety prawdziwych ludzi, z krwi i kości. To prawda, nie falsyfikat. Z perspektywy czasu nawet kłótnia może okazać się angażująca i wartościowa.
Michał Grzybowski, reżyser kojarzony dotychczas przede wszystkim z ról aktorskich, ale i autor kilku ciekawych krótkich metraży, w pełnometrażowym debiucie pokazuje świat ograniczony do dwóch mieszkań, dwóch domów znajdujących się na zamkniętym osiedlu o nazwie "Biały potok". Inaczej jednak niż w rozgrywającym się w scenograficznie podobnej przestrzeni filmie Małgorzaty Szumowskiej, "Śniegu już nigdy nie będzie", w świecie Grzybowskiego nie ma miejsca na metafizykę, brak duchowości, katalizatorem zdarzeń jest tak zwane zwykłe życie bohaterów. Ich łzy, ich złość, wspólny śmiech.
Sukces "Białego potoku", filmu zrealizowanego za psie pieniądze w ramach nowego programu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, umożliwiającego realizację filmu przy mikrobudżetach, opiera się na umiejętnym wykorzystaniu tych niewielkich środków. Liczy się temat, nie lokalizacje czy efekty specjalne. To temat staje się specjalnym efektem. Specjalnym, ponieważ inaczej niż w większości rodzimych komedii, opiera się na wiarygodności postaci, nie oderwaniu ich od rzeczywistości.
Michał Grzybowski, wspólnie z Tomaszem Walesiakiem, scenarzystą, ale także scenografem filmu - jakże rzadkie to połączenie - uwierzyli, że tak zwany przeciętny widz jest jednak inteligentny. Bohaterowie "Białego potoku" żyją, pracują, krzyczą. Są realni - znamy ich z naszych osiedli, blokowisk, a może jesteśmy tacy sami (rzadko się do tego przyznając). Biografii czworga protagonistów filmu, zagranych świetnie przez Agnieszkę Dulębę-Kaszę, Dobromira Dymeckiego, Julię Wyszyńską i Marcina Dorocińskiego, towarzyszą problemy nie wygenerowane przez algorytm ujawniający najbardziej hot tematy przydatne w kinie, ale wywiedzione z życia.
W recenzjach "Białego potoku", często pojawia się nazwisko Woody'ego Allena. Świetna referencja, zestawienie zresztą jak najbardziej słuszne, ponieważ struktura narracyjna filmu wygląda mniej więcej podobnie jak w większości filmów autora "Jej wysokości Afrodyty". Świat ogranicza się do dwóch, trzech mieszkań, w których głównie się rozmawia. Dialogi błyszczą, a na tle błyskotliwych dialogów błyszczą aktorzy, uwiarygadniający złote, srebrne i brązowe myśli. Tak działa również "Biały potok". Historia jest pretekstowa, sąsiedzki konflikt widzieliśmy już w kinie wielokrotnie i nie o suspens chodzi, ale o rzadką umiejętność nasycenia całej, podkreślam całej opowieści, humorem, inteligencją, wreszcie wdziękiem, niemającym jednak nic wspólnego z siłową obroną postaci. Michał, Kasia, Ewa i Bartek nie są wcale sympatyczni, w każdym razie nie zawsze, na pewno nie wszyscy. Są, uwaga, prawdziwi.
Mam wrażenie, że dotarliśmy do takiego momentu, w którym prawdziwość w kinie gatunkowym ("Biały potok" jest przecież komedią), staje się rzadkością i ewenementem. W tym znaczeniu, takim ewenementem jest również sam film. Inaczej jednak niż w kinie wspomnianego Allena, Grzybowski traktuje pierwszoplanowe postaci. Reżyser nie chce być cyniczny, nie obśmiewa bohaterów, figury sąsiadów na wojennej ścieżce są groteskowe, ale nie żałosne. Reakcja na ich poczynania nie jest zatem jednoznaczna. Zrozumienie raczej, niż szydera. Zrozumienie w śmiechu, bo film bywa autentycznie zabawny. A im więcej śmiechu, tym paradoksalnie więcej empatii. Coraz mniej Allena, coraz bliżej do Mike'a Leigh.
W głębszej warstwie interpretacyjnej, film Michała Grzybowskiego, pulsujący budującą klimat całości jazzową muzyką Marcina Mirowskiego, opowiada o zbiorowej dysfunkcji poznawczej. Życie niczego nas nie uczy, a dorosłość powiela błędy starości, kopiowane przez dzieciństwo. Rozbierając scenariusz na czynniki pierwsze, większości błędów bohaterów można było przecież uniknąć, zapobiec im. To nie było trudne. Wystarczyło się zastanowić, wyciągnąć rękę albo zamilczeć - tyle, że z jakiegoś powodu właśnie tego nie robimy. Idziemy w zaparte, niszczymy z mozołem budowaną stabilizację, jesteśmy bezlitośni dla innych, ale także dla siebie. Grzybowski razem z Walesiakiem, ze świetnymi aktorami, pokazali jednak, że okrucieństwo wobec siebie, zwłaszcza niezmierzone, jest nie tylko smutne, ale także śmieszne, czasami deprymująco pozytywne. Jak we wspomnianej, cytowanej przeze mnie na początku, wypowiedzi Oty Pavla. Żyjemy, kłócimy się, dokazujemy i niszczymy kruchą stabilizację, a potem, po latach, okazuje się, że być może tamta dzika kłótnia to był właśnie piękny, wspaniały moment, od którego się odbijaliśmy. I że, "w przyszłości nic piękniejszego nie nadejdzie".
8/10
"Biały potok", reż. Michał Grzybowski, Polska 2021, dystrybutor: TVP, premiera kinowa: 10 grudnia 2021 roku.