Reklama

Beznadziejna książka, niezły film

"Saga 'Zmierzch: Księżyc w nowiu", reż. Chris Weitz, Australia 2009, Monolith Films, premiera kinowa: 20 listopada 2009

Czy warto? Podobne pytanie pojawia się w mojej głowie za każdym razem, gdy zabieram się do recenzowania filmu-hitu. Prawda jest przecież taka, że jak zły by on nie był i tak wszyscy go zobaczą. "Księżyc w nowiu" ma podobno szansę przebić "Mrocznego rycerza" w rekordzie otwarcia. Niemniej zadam to pytanie: czy warto zobaczyć kolejny odcinek romansu nastolatki i wampira? Warto, bo przy okazji można dokonać niemalże wiekopomnego odkrycia.

Otóż ze słabego scenariusza dobry film nie powstanie, czasem jednak z beznadziejnej książki powstać może całkiem sprawny scenariusz, a w konsekwencji i niezły film. Saga Stephenie Meyer jako pewien fenomen kulturowy wypełniła pustkę po cyklu o Harry Porterze. Wiadomo, lubimy (zarówno jako dzieci, jak i dorośli) historie ciągnące się przez jakiś czas, czy to filmowo-serialowy, czy to literacki. Tak jest od wieków. Zawsze też powstawały lepsze lub gorsze dzieła i dziełka. Problem w tym, że na półce "najnowsze powieści dla nastolatek", opowieść o Hogwarcie przy romansie Belli to niemal jak Dostojewski przy Mniszkównie.

Reklama

Meyer opowiadać nie potrafi. Pisarką też jest mierną. Swój infantylizm przelewa na postać Belli, która jako narrator sagi z wypowiedziami wyciętymi z najgorszego Harlequina ("wraz z listem zapieczętowałam swoje serce" - sic!) jest po prostu irytująca. W przeciwieństwie do Joanne Rowling amerykańskiej autorce brak wyobraźni i talentu do stworzenia pełnokrwistego (a jakże!) świata. Bierze na warsztat znaną historię Pięknej i Bestii, tyle że Bestia jest piękna, a Piękna przeciętna i na dodatek bardzo chciałaby zostać Bestią. Jednak prostego schematu, na którym w gruncie rzeczy opiera się również Harry Porter, nie potrafi obudować czymś ciekawym. To nieustające "złośliwe uśmiechy olśniewającego pół-Boga", ewentualnie kilkusetstronicowe cierpienia miłosne 18-latki. Brakuje w tym mięsa. Na szczęście zauważyła to scenarzystka, Melisa Rosenberg.

Dzięki temu zarówno pierwsza, jak i druga część zyskała wartką fabułę, która w książce po prostu nuży. Gdy w mediach pojawiła się informacja, że Catherine Hardwicke (reżyserkę udanego "Zmierzchu") zastąpi Chris Weitz (twórca nieudanego "Złotego kompasu" i zabawnego "Był dobie chłopiec"), moją nadzieję budził fakt, iż scenarzystka pozostaje ta sama. Weitz, choć Hardwicke nie naśladuje, jednak podobnie jak ona zaufał swojemu zespołowi. I tak za kamerą stanął jeden z najciekawszych współczesnych hiszpańskich operatorów Javier Aguirresarobe ("W stronę morza", "Porozmawiaj z nią"), a muzykę napisał Francuz, Alexandre Desplat ("Malowany welon", "Królowa").

Rosenberg akcję ożywia poprzez detale. Film rządzi się swoimi prawami. Zamiast cierpień miłosnych i głębokich "metafur" w postaci pustych, białych kartek symbolizujących otępienie i wewnętrzną pustkę po odejściu Edwarda (to w książce), decyduje się pokazać rzeczy, o których bohaterowie w powieści jedynie rozmawiają (jak żądna zemsty wampirzyca Wiktoria). Całość uwspółcześniła i posypała zabawnymi wstawkami (zwłaszcza w relacjach z ojcem czy kolegami), które mają za zadanie po chwilach grozy rozluźnić atmosferę. To, co na papierze męczy, na ekranie zaczyna wciągać. Rosenberg wie, jak rozłożyć odpowiednie akcenty w swojej historii. Meyer nie. Może więc dlatego nie warto sięgać po książkę?

W końcu obsada. Młodzi aktorzy zdążyli już osiągnąć status gwiazdy. Ominie ich zapewne wątpliwa przyjemność dorastania na oczach widowni, jak miało to miejsce przy okazji uczniów szkoły dla czarodziejów. Można jedynie obserwować ich postępy w nauce sztuki aktorskiej. Te, choć nikłe, ale są. Z pewnością największy postęp widać w wyglądzie. Kristen Stewart, choć usilnie pracuje nad miną męczennicy, na szczęście jej nie osiąga, ale nadal pozostaje bezbarwnym, acz ładnym pionkiem w grze, wodząc otępiałym wzrokiem wokół. O Taylorze Lautnerze, który najwyraźniej zapragnął uszczknąć coś z tortu popularności Pattinsona, wspominać nie trzeba. Do roli Jacoba dzielnie przygotowywał się na siłowni. Jeśli granie w jego przypadku ograniczyć do odpowiedniego prezentowania szczebelków mięśni brzucha, to można jego występ zaliczyć do wybitnych kreacji aktorski, godnych Oscara. I w końcu Robert Pattinson. Z przystojnego, acz szybko martwego ucznia w cyklu o Harry Potterze przemienił się w wiecznie martwego wampira i dla fanek stał się niemal "pół-Bogiem", co chwila racząc ich wrażliwe serduszka opowieściami o swoim ciężkim losie i problemach mentalnych. I niech wybaczą mi wszyscy fani "Włatców móch" (sagi "Zmierzch" również, oczywiście), ale za każdym razem, gdy widzę Edwarda, przygarbionego, ze zwisającymi rękami po bokach, lekko się uśmiecham i wspominam... Czesia. Cóż, zielony zombiak też swój urok ma, a z pewnością więcej polotu.

PS. Filmów-hitów, a tym bardziej adaptacji kultowej serii streszczać nie trzeba. Jeśli jednak są osoby, które fabuły nie znają, tym lepiej! "Księżyc w nowiu" lepiej zobaczyć bez książkowej wiedzy.

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: ksiazka | Księżyc | film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy