"Batman v Superman: Świt sprawiedliwości" [recenzja]: Chwiejny monument

Kadr z filmu "Batman v Superman: Świt sprawiedliwości" /materiały prasowe

Batman versus Superman - ten tytuł brzmi równocześnie epicko i śmiesznie. Anonsuje starcie dwóch ikonicznych superbohaterów, prawdziwych weteranów popkultury, ale jest przy tym tak ostentacyjny, że aż jarmarczny. Jeszcze bardziej ambiwalentne uczucia budzi sam film.

Zack Snyder to przypadek twórcy, który nie potrafi mierzyć sił na zamiary. W "Człowieku ze stali" starał się sportretować Supermana jako nielegalnego imigranta i odrzuconego mesjasza, ale był w tym nieprzekonujący, jedynie symulował drugie dno. We wchodzącej właśnie do kin kontynuacji "Batman v Superman: Świt sprawiedliwości" próbuje zmienić zapasy tytułowych bohaterów w prometejsko-nietzscheańskie starcie samotnego śmiałka z wyższą siłą - i znów zadowala się tylko pustymi hasłami.

Intryga przypomina przepychankę bezmyślnych i rozwydrzonych bachorów. Batman (Ben Affleck) widzi w Supermanie zagrożenie dla całej ludzkiej rasy; Superman (Henry Cavill) uważa Batmana za łamiącego prawo awanturnika. Co dziwne, żaden z nich nie rozumie, że obaj działają w prawie identyczny sposób.

Reklama

Jeszcze dziwniejsze jest zachowanie Lexa Luthora (Jesse Eisenberg), bogacza próbującego doprowadzić do pojedynku herosów. Czy planuje unieszkodliwić przybysza z Kryptona dla dobra ogółu, czy działa w imię osobistych interesów? Być może jest po prostu szalony - w końcu bełkocze i krzywi się, jakby chciał zastąpić Jokera.

Te i inne wątpliwości przychodzą jednak dopiero po pewnym czasie; w trakcie seansu pojawiają się w głowie tylko w postaci łatwego do zignorowania dyskomfortu. Snyder opowiada tę naciąganą historię z takim namaszczeniem, że można w nią uwierzyć. Więcej: jego film ogląda się jak poronione arcydzieło, tragicznie megalomańskie, ale przy tym szalone i fascynujące.

Wszystko jest tu przegięte, podkręcone do maksymalnej intensywności. Aktorzy grają na granicy karykatury. Cavill przez większość seansu pozostaje jedynie ożywionym posągiem, ale kiedy daje upust emocjom, staje się histeryczny; Affleck jest niezmiennie ponury, a do tego w przebraniu Batmana posługuje się przesterowanym, nieludzkim głosem; Eissenberg daje się ponieść nerwicy - kropkę nad "i" dla jego kreacji stanowi strumień glutów, który tryska mu z nosa w jednej z ostatnich scen.

Tonacja całości waha się pomiędzy czystą grozą a biblijnym patosem. Na kolejnych kadrach walczą ze sobą najczarniejszy mrok, przeciskające się przez chmury światło i wygenerowane przez komputer płomienie, które tworzą wokół bohaterów ruchome aureole i tapety. Ścieżkę dźwiękową wypełniają chóry, akompaniujące nawet tak prozaicznym obrazom, jak Batman wypatrujący w porcie grupy przestępców. Swój własny motyw muzyczny otrzymuje Wonder Woman (Gal Gadot) - za każdym razem, kiedy pojawia się w zbroi, w tle rozbrzmiewa dziki śpiew podbity przez gitary i plemienne bębny.

Stylistycznej przesadzie towarzyszy rozbuchana wyobraźnia. Mamy tu sen o przyszłości, w której na ruinach cywilizacji zgorzkniały Superman tworzy faszystowski reżim, pilnowany przez żandarmów noszących na ramieniu opaskę z literą "S". Mamy też scenę hołdu, który człowiekowi ze stali składają mieszkańcy Meksyku, obchodzący właśnie Dzień Zmarłych i z tej okazji noszących upiorną charakteryzację. I właśnie takie momenty ekstrawagancji chronią chwiejny film Snydera przed klęską.

7/10

"Batman v Superman: Świt sprawiedliwości" (Batman v Superman: Dawn of Justice), reż. Zack Snyder, USA 2016, dystrybutor: Warner Bros., premiera kinowa: 1 kwietnia 2016 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy