"Asteroid City": Nadpsuty cukierek [recenzja]

Fotos z filmu "Asteroid City" /UIP /materiały prasowe

Z filmami Wesa Andersona jest jak z jedzeniem ulubionych cukierków. Pierwszy czy drugi smakują wybornie i można by się napawać jeszcze przez długi czas. Tyle że natychmiast przychodzi ochota na kolejne, których smak w tej całej masie powoli zaczyna się zlewać się w jedno. Zjedzenie całej paczki grozić natomiast może cukrzycą.

"Asteroid City", nowym filmie Wesa Andersona, który był najbardziej oczekiwanym spośród konkursowych tytułów tegorocznej edycji festiwalu w Cannes, na dobrą sprawę jest wszystko to, co tak dobrze znamy z jego dotychczasowej twórczości. Niepodrabialny wizualny koncept (choć już nie tak oszałamiający jak w "Grand Budapest Hotel" z 2014 roku), bardzo intensywna kolorystyka, sporo absurdalnego poczucia humoru i nieprawdopodobna obsada, która mogłaby posłużyć za dość długą wyliczankę. Niczym w scenie, gdzie młodzi bohaterowie "Asteroid City" urządzają sobie zabawę polegającą na powtarzaniu na głos kolejnych znanych postaci i dodawaniu co rusz przez każdego kolejnej. 

Reklama

Swoją drogą to niesamowite, jaką estymą i sympatią cieszy się Anderson w środowisku aktorskim, bo namówienie na niewielkie epizody takich gwiazd, jak Margot Robbie, Tom Hanks, Willem Defoe czy Adrien Brody w innych okolicznościach nie byłoby pewnie takie proste. Nie ma wątpliwości, że Wes Anderson to jeden z tych twórców, obok chociażby Tima Burtona, którego od pierwszego kadru nie da pomylić się z żadnym innym.

"Asteroid City": Powtórka z autorskiej rozrywki

Skoro to wszystko jest integralną częścią "Asteroid City", skąd zatem marudzenie. Ano w dużej mierze dlatego, że pod tym pięknym opakowaniem, dla mnie, nie kryje się znowu aż tak wiele. Szkatułkowa opowieść o osobliwym amerykańskim miasteczku, w którym na skutek pewnego zbiegu okoliczności skazana na siebie została cała galeria dziwaków, paradoksalnie nie wzbudziła we mnie większych emocji. Interakcje między poszczególnymi bohaterami, wśród których znaleźli się m.in.: fotograf wojenny (Jason Schwartzman), popularna aktorka (Scarlett Johansson), zblazowany biznesmen (Liev Schreiber), naukowczyni (Tilda Switon) czy w większości przypadków ich genialne dzieci, mają świetne momenty, ale jako całość raczej rozczarowują. Choć sam koncept spotkania nie tylko "brainiaków", jak określano młodych geniuszy, ale i skonfrontowania tej niewielkiej społeczności z przedstawicielem obcej cywilizacji, był niczego sobie.

To jednak nie jedyna fabularna warstwa "Asteroid City", bo wygląda na to, że Andersona interesuje tu przede wszystkim sama sztuka opowiadania i konstruowania wielopłaszczyznowych narracji. To o czym mowa wyżej, czyli perypetie grupy bohaterów zamkniętych za sprawą lockdownu w niewielkim pustynnym miasteczku, gdzie w przysklepowych automatach można kupić nie tylko colę, ale i stać się właścicielem kawałka okolicznej ziemi, to w istocie tworząca się na naszych oczach sztuka teatralna. Jej autorem jest grany przez Edwarda Nortona dramaturg, który mimo chwilowego braku weny za wszelką cenę stara się ją ukończyć. Niezależnie od tego, czy będzie ona miała wymiar autorski czy też niekoniecznie.

Braku autorskiego pierwiastka Wesowi Andersonowi z pewnością zarzucić nie można. Można jednak ponarzekać na pewną powtarzalność, która mnie staje już powoli ością w gardle. Tak było z poprzednim filmem reżysera - "Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun" (2021), tak jest i teraz. I kiedy myślę o Andersonie, tęsknię jednak za czasami, kiedy robił "Podwodne życie ze Steve'em Zissou" (2004) czy "Fantastycznego Pana Lisa" (2009). Filmy może nie tak efektowne i błyszczące, ale mające duszę i z pewnością na dłużej zapadające w pamięć.

6/10 

"Asteroid City", reż. Wes Anderson, USA 2023, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 16 czerwca 2023

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Asteroid City | Cannes 2023
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama