Z filmami Wesa Andersona jest jak z jedzeniem ulubionych cukierków. Pierwszy czy drugi smakują wybornie i można by się napawać jeszcze przez długi czas. Tyle że natychmiast przychodzi ochota na kolejne, których smak w tej całej masie powoli zaczyna się zlewać się w jedno. Zjedzenie całej paczki grozić natomiast może cukrzycą.
W "Asteroid City", nowym filmie Wesa Andersona, który był najbardziej oczekiwanym spośród konkursowych tytułów tegorocznej edycji festiwalu w Cannes, na dobrą sprawę jest wszystko to, co tak dobrze znamy z jego dotychczasowej twórczości. Niepodrabialny wizualny koncept (choć już nie tak oszałamiający jak w "Grand Budapest Hotel" z 2014 roku), bardzo intensywna kolorystyka, sporo absurdalnego poczucia humoru i nieprawdopodobna obsada, która mogłaby posłużyć za dość długą wyliczankę. Niczym w scenie, gdzie młodzi bohaterowie "Asteroid City" urządzają sobie zabawę polegającą na powtarzaniu na głos kolejnych znanych postaci i dodawaniu co rusz przez każdego kolejnej.