"Armia umarłych": Teledysk o żywych trupach [recenzja]

Kadr z filmu "Armia umarłych" /materiały prasowe

Zack Snyder przez lata męczył widzów kolejnymi patetycznymi superbohaterskimi epopejami. Niektórzy mogli zapomnieć, że przed adaptacjami wszelakich komiksów reżyser popełnił "Świt żywych trupów", bardzo przyjemny film o zombie. Po kilkunastu latach twórca "Człowieka ze stali" wraca do tematyki nieumarłych. W porównaniu do jego debiutu wszystkiego jest więcej - wystrzałów, wybuchów, krwi, żywych trupów. Więc dlaczego wyszło gorzej?

Fabuła jest pretekstowa. Najemnik Scott Ward (Dave Bautista) otrzymuje zlecenie od multimilionera Blya Tanaki (Hiroyuki Sanada) - ma zorganizować mały oddział i razem z nim wywieźć z opanowanego przez zombie Las Vegas 200 milionów dolarów. Czas nagli, bo rząd Stanów Zjednoczonych zamierza za kilka dni zrzucić na stolicę hazardu bombę atomową, by raz na zawsze rozwiązać problem nieumarłych.

Ward zbiera ekipę, składającą się z dosyć szablonowych charakterów. Jest narwaniec, jest rzucająca dowcipami pilotka, jest milcząca tropicielka, jest przerażony specjalista od sejfów, który nigdy nie trzymał broni w rękach. Zgraja na tyle barwna, że łatwo ich od siebie odróżnić, i na tyle liczna, by mieć świadomość, że nie wszyscy wrócą z misji do domu.

Reklama

Tutaj przechodzimy do sedna filmu, czyli rozwałki. Snyder dał się poznać jako reżyser o plastycznej wyobraźni, potrafiący stworzyć ładne obrazki lub teledyskowe sklejki. Podobnie jak w przypadku kina superbohaterskiego, te wychodzą mu najlepiej. Szybki montaż w czasie napisów początkowych oraz prezentacji planu wejścia i wyjścia z Las Vegas to najbardziej elektryzujące momenty "Armii umarłych".

Niestety, Snyder pozostaje kiepskim narratorem. Skutecznie zbija tempo filmu poprzez wprowadzanie długich scen dialogów - teoretycznie mających nadać głębi niektórym postaciom, ale z powodu scenariopisarskiej nieporadności wydających się jedynie sztucznym przeciąganiem metrażu. Ten wynosi prawie dwie i pół godziny, i naprawdę kilka scen powinno wylecieć w czasie montażu. Najbardziej boli wątek relacji Warda i jego córki, niby stanowiący emocjonalne serce produkcji, ale w praktyce wywołujący jedynie chęć jak najszybszego przeskoczenia do kolejnej strzelaniny.

Reżyser nie korzysta także z możliwości gatunków, które składają się na "Armię umarłych" - zombie horroru i heist movie. W pierwszym wypadku nie ma co liczyć na komentarz społeczny, do którego przyzwyczaił nas George A. Romero, mistrz kina o nieumarłych. Zapomnijcie także o wymyślnych efektach gore. Niewykorzystany w pełni wydaje się także wątek nowego rodzaju żywych trupów, szybszych i świadomych swych poczynań. W końcu twórcy nie wykorzystują w pełni potencjału miejsca akcji - chociaż trzeba przyznać jedno, tygrys-zombie jest super. Z kolei z heist movie zostaje sam skok na opanowane przez nieumarłych kasyno. Elementy, które najbardziej bawiły w filmach pokroju "Ocean’s Eleven" - planowanie napadu, próby, pojawienie się niespodziewanych komplikacji - tutaj nie mają miejsca.

Niemniej całość sprawia o wiele większą frajdę od potyczek Batmana z Supermanem i innych Lig Sprawiedliwości. Snyder ma potencjał, by stworzyć kultowe kino akcji. Musi jednak zrezygnować z kilku chwytów, z którymi w ostatnich latach utożsamia się jego twórczość oraz w końcu znaleźć sobie dobrego scenarzystę. Jego debiut pisał James Gunn i wyszło świetnie.

5/10

"Armia umarłych" (Army of the Dead), reż. Zack Snyder, USA 2021, dystrybucja: Netflix, premiera: 21 maja 2021 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Armia umarłych
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy