"Aquaman" [recenzja]: Władca oceanów

Kadr z filmu "Aquaman" /materiały prasowe

Przyszedł czas na superbohatera mórz i oceanów. Już "Liga Sprawiedliwości" Zacka Snydera dała nam przedsmak możliwości super - Aquamana. Kolejny przedstawiciel universum DC Comics pojawia się na ekranach kin. Podobnie jak w przypadku "Wonder Woman" mamy do czynienia z rozbudowaną legendą pomieszaną odrobinę z historią. Tym razem opowieść o mitycznej Atlantydzie. Narracja opiera się na odwiecznej walce dobra ze złem, ale tak naprawdę punkt zwrotny to zmiana na łonie monarchii - "umarł król - niech żyje król".

Nie byłoby władcy oceanów, gdyby nie Jason Momoa. Można zaryzykować stwierdzenie, że opowieść o Aquamanie jest wręcz podporządkowana wizerunkowi i figurze tego współczesnego siłacza. Już w jednej z pierwszych scen pompatycznej walki z terrorystami, atakującymi rosyjski okręt podwodny, Aquaman nie tylko broni uciśnionych i karci kryminalistów. Przede wszystkim prezentuje swoje wdzięki - uwodzi wszystkich dookoła. Marynarze są nim zachwyceni. Po prostu nie można mu się oprzeć.

Reklama

Oprócz oglądania samego herosa liczy się także "fascynująca" historia dziecka Atlantydy. I tu sprawa zaczyna się komplikować. Na początku bowiem królowa (Nicole Kidman) zbuntowała się przeciwko swoim i uciekła. Trafiła do maleńkiej latarni morskiej, w której mieszkał przystojny Tom (Temuera Morrison). Tak narodził się Arthur czyli Aquaman. Jeśli teraz pojawia się Wam w głowie myśl o legendarnym królu Arturze, to to jest dobry kierunek. Wybór imienia nie był, delikatnie mówiąc, przypadkowy. Z tego wynika, że następnym królem mórz i oceanów ma być dziecko z miłości, ale jego ojcem jest człowiek.

Dla większości mieszkańców wodnej krainy taki scenariusz jest nie do zaakceptowania. Szczególnie w sytuacji zbliżającej się wojny. Niestety ludzie zachowują się poniżej krytyki. I nie chodzi tylko i wyłącznie o konflikty zbrojne, ale o zanieczyszczenie środowiska. Z tej perspektywy złe charaktery, takie jak król Orm (Patrick Wilson) mają trochę racji. Owszem ludzie potrafią być mili (sceny sycylijskie w filmie), ale koniec końców warto byłoby ich ukarać za dekady niszczenia planety.

Nie ma sensu opowiadać wszystkich zawiłości fabularnych tej ponaddwugodzinnej opowieści. "Aquman" to film mozaika - łączy wszystkie sprawdzone wzorce wielkich eposów bohaterskich. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Z jednej strony nawiązania do "Gry o tron" i "Władcy pierścieni", z drugiej - próba uchwycenia absurdu spod znaku "Strażników galaktyki". Momentami jest poważnie tak jak w "Czarnej panterze". Innym razem trudno wytrzymać pretensjonalne dialogi a la "Batman v Superman".

Obrazy płynnie przechodzą z konwencji w konwencję - od nawiązania do nawiązania. Generalnie mamy do czynienia z rogiem obfitości. Momentami jest to wręcz nie do zniesienia. Koniec końców bowiem sama obsada również przytłacza. Trudno nie uronić łzy nostalgii, kiedy na ekranie pojawia się Dolph Lundgren jako Król Nereus, czy Willem Dafoe jako Vulko. Postacią z największym potencjałem jest oczywiście buntowniczka Mera (Amber Heard), ale niestety jak tylko Aquaman zaczyna wierzyć w swoją misję, to krwistowłosa wojowniczka schodzi klasycznie na drugi plan.

Nie ma sensu udawać: "Aquaman" to przede wszystkim rozrywka spod znaku wizualnego rollercoastera. Niektóre sceny to kicz do potęgi. Gadanie pod wodą o sprawach życia i śmierci bywa momentami nie do zniesienia. Z drugiej strony wszystkie sekwencje pościgów, włamań, bitwy podwodnej robię ogromne wrażenie. Dla wielbicieli różnych społeczności zmutowanych istot twórcy "Aquamana" przygotowali wiele zaskakujących propozycji. Mimo wszystko jednak warto pamiętać, że Aquaman przywołuje nostalgię za "ludzkim" superbohaterem, który nie dba o higienę i potrafi wypić bardzo dużo piwa. Jeśli chodzi o ludzi to byłoby na tyle.

7/10

"Aquaman", reż. James Wan, USA 2018, dystrybutor: Warner Bros. Polska, dystrybutor: 19 grudnia 2018 roku.


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Aquaman
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama