Reklama

"Ant-Man i Osa: Kwantomania": Nadmiar przeciętności [recenzja]

Piąta faza Kinowego Uniwersum Marvela rozpoczyna się trzecią częścią przygód Ant-Mana. Wydaje mi się, że nawet najwięksi fani pogubili się już w licznych adaptacjach komiksów. Ich ilość sprawia, że trudno witać kolejne premiery z entuzjazmem. Jeśli ktoś stracił wiarę w filmowego Marvela po nieudanych sequelach "Thora" i "Czarnej Pantery" (o serialach pokroju "She-Hulk" nie wspominam), Mrówka i Osa raczej mu jej nie przywrócą.

Piąta faza Kinowego Uniwersum Marvela rozpoczyna się trzecią częścią przygód Ant-Mana. Wydaje mi się, że nawet najwięksi fani pogubili się już w licznych adaptacjach komiksów. Ich ilość sprawia, że trudno witać kolejne premiery z entuzjazmem. Jeśli ktoś stracił wiarę w filmowego Marvela po nieudanych sequelach "Thora" i "Czarnej Pantery" (o serialach pokroju "She-Hulk" nie wspominam), Mrówka i Osa raczej mu jej nie przywrócą.
"Ant-Man i Osa: Kwantomania" to kolejny filmowy produkt fabryki Marvela /Disney /materiały prasowe

Filmowy "Ant-Man" miał od początku nieco pod górkę. Do pracy nad adaptacją jego przygód zatrudniono Edgara Wrighta, twórcę słynącego ze specyficznego poczucia humoru i niesamowitej wyobraźni. Pierwsze zapowiedzi wzbudzały spory entuzjazm, aż tu nagle Brytyjczyk, niezadowolony z licznych ingerencji Marvela w jego wizję, zrezygnował. Schedę po nim przejął Peyton Reed, któremu bliżej do kompetentnego wyrobnika niż autora. Mimo to pierwszy "Ant-Man" z 2015 roku okazał się udanym filmem. Niemniej wszyscy gdybali, czy czasem najlepsze momenty nie były pomysłami niedoszłego reżysera.

Reklama

Zdawał się to potwierdzać sequel, "Ant-Man i Osa" z 2018 roku, za który Reed odpowiadał już w pełni. Film był nudny, wtórny i niepotrzebny. Nie pomagał nawet urok wcielającego się w główną rolę Paula Rudda. Mimo to Reeda zaangażowano do trzeciego filmu. Należy zaznaczyć, że przy okazji "Kwantomanii" twórcy próbowali pójść w nowym kierunku względem poprzednich części. Zniknęły zapożyczenia z heist movie, podziękowano większości aktorów pojawiających się na drugim planie, a pretekstową historię przeniesiono do fantazyjnego wymiaru kwantowego. Szkoda, że tu inwencja się kończy.

Kolejny produkt fabryki Marvela

"Kwantomania" nie jest tak złym filmem superbohaterskim, jak niepoważny w swej powadze "Batman v Superman" lub cofający gatunek o dwadzieścia lat "Morbius". To produkcja przypominająca tę z 2018 roku. Niczym się niewyróżniająca, wydająca się odhaczeniem podpunktu z korporacyjnego kalendarza premier. W ramach nowego rozdziału w ciągnącym się wątku alternatywnych rzeczywistości poznajemy podróżującego w czasie Kanga Zdobywcę (Jonathan Majors). Tego samego, z którym za parę lat Avengers będą mierzyć się w kolejnym blockbusterze. Inaczej - przedstawia się nam głównego antagonistę nadchodzących adaptacji Marvela. Ot, cały sens filmu Reeda.

W fabrycznej produkcji giną elementy, które kiedyś zdecydowały o sukcesie Kinowego Uniwersum. Brak tutaj humoru, charakterystycznego szczególnie dla postaci Ant-Mana. Nie działają relacje łączące bohaterów. Serce pierwszego filmu, czyli miłość superherosa do jego córki Cassie (Kathryn Newton), tym razem ani ziębi, ani grzeje. Romans Ant-Mana i Osy (Evangeline Lilly) istnieje tylko na papierze, a chemii między nimi jak nie było, tak nie ma. Zresztą owadzia pogromczyni zbrodni, mimo że jest postacią tytułową, jest w tym filmie kompletnie zbędna. Zwykle się nie odzywa, tylko stroi groźne miny gdzieś w tle. Galaretkowaty stworek, który pojawia się w trzech scenach, okazuje się bardziej rozbudowana postacią.

Nie działa także strona wizualna. Reed nigdy nie był mistrzem inscenizacji ciekawych scen akcji, a wszystko, co brawurowe i kreatywne w poprzednich filmach, zaczerpnął od Wrighta. W "Kwantomanii" prezentuje nam najnudniejszy komputerowo wygenerowany świat ostatnich miesięcy - szary, bury, smutny. Nawet jeśli pojawiają się ciekawe pomysły, nie zostają one rozwinięte w zadowalający sposób. Zaznaczam, że nie winię za ten stan rzeczy osób pracujących nad efektami specjalnymi. Nie jest tajemnicą, że Marvel nie daje za dużo czasu na postprodukcję, przez co strona wizualna kolejnych filmów prezentuje się tak, a nie inaczej. Przynajmniej tym razem uniknęliśmy takich okropieństw jak lewitująca głowa z "Thora: Miłości i gromu".

Jonatahan Majors na ratunek

Co więc działa? To, co jest najważniejsze i stanowi jakieś uzasadnienie dla powstania "Kwantomanii", czyli Kang. Grający go Majors ma pomysł na postać, a pod pozornym spokojem skrywa ogromne pokłady skrajnych emocji. Bywa pragmatyczny i cierpliwy, by pod wpływem impulsu poddać się wypieranej agresji lub zacząć rozdrapywać stare krzywdy. Przede wszystkim - jest groźny i niemal od początku jego walki z Ant-Manem wiemy, że będzie dużym wyzwaniem dla superbohaterów. Przyznaję, jestem ciekawy, jak wypadnie w konfrontacji z Avengers.

Trzeci film o Mrówce to kolejny znak, że w Marvelu nie dzieje się najlepiej, a formuła wspólnego świata coraz mocniej się wypala. Zarządzana przez Kevina Feige wytwórnia przypomina dziś fabrykę, która od jakiegoś czasu idzie w ilość, nie jakość. Nie pomoże uśmiech Paula Rudda, dobry złoczyńca ani epizod Billa Murraya, skoro nawet ja - facet, który w komiksach superbohaterskich siedzi od ponad 30 lat - kolejne filmy o zamaskowanych mścicielach Marvela wita jękiem znużenia.

5/10

"Ant-Man i Osa: Kwantomania" [Ant-Man and the Wasp: Quantumania], reż. Peyton Reed, USA 2023, dystrybucja: Disney, premiera kinowa: 17 lutego 2023  

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ant-Man i Osa: Kwantomania
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy