"Ant-Man i Osa: Kwantomania": Nadmiar przeciętności [recenzja]
Piąta faza Kinowego Uniwersum Marvela rozpoczyna się trzecią częścią przygód Ant-Mana. Wydaje mi się, że nawet najwięksi fani pogubili się już w licznych adaptacjach komiksów. Ich ilość sprawia, że trudno witać kolejne premiery z entuzjazmem. Jeśli ktoś stracił wiarę w filmowego Marvela po nieudanych sequelach "Thora" i "Czarnej Pantery" (o serialach pokroju "She-Hulk" nie wspominam), Mrówka i Osa raczej mu jej nie przywrócą.
Filmowy "Ant-Man" miał od początku nieco pod górkę. Do pracy nad adaptacją jego przygód zatrudniono Edgara Wrighta, twórcę słynącego ze specyficznego poczucia humoru i niesamowitej wyobraźni. Pierwsze zapowiedzi wzbudzały spory entuzjazm, aż tu nagle Brytyjczyk, niezadowolony z licznych ingerencji Marvela w jego wizję, zrezygnował. Schedę po nim przejął Peyton Reed, któremu bliżej do kompetentnego wyrobnika niż autora. Mimo to pierwszy "Ant-Man" z 2015 roku okazał się udanym filmem. Niemniej wszyscy gdybali, czy czasem najlepsze momenty nie były pomysłami niedoszłego reżysera.
Zdawał się to potwierdzać sequel, "Ant-Man i Osa" z 2018 roku, za który Reed odpowiadał już w pełni. Film był nudny, wtórny i niepotrzebny. Nie pomagał nawet urok wcielającego się w główną rolę Paula Rudda. Mimo to Reeda zaangażowano do trzeciego filmu. Należy zaznaczyć, że przy okazji "Kwantomanii" twórcy próbowali pójść w nowym kierunku względem poprzednich części. Zniknęły zapożyczenia z heist movie, podziękowano większości aktorów pojawiających się na drugim planie, a pretekstową historię przeniesiono do fantazyjnego wymiaru kwantowego. Szkoda, że tu inwencja się kończy.
"Kwantomania" nie jest tak złym filmem superbohaterskim, jak niepoważny w swej powadze "Batman v Superman" lub cofający gatunek o dwadzieścia lat "Morbius". To produkcja przypominająca tę z 2018 roku. Niczym się niewyróżniająca, wydająca się odhaczeniem podpunktu z korporacyjnego kalendarza premier. W ramach nowego rozdziału w ciągnącym się wątku alternatywnych rzeczywistości poznajemy podróżującego w czasie Kanga Zdobywcę (Jonathan Majors). Tego samego, z którym za parę lat Avengers będą mierzyć się w kolejnym blockbusterze. Inaczej - przedstawia się nam głównego antagonistę nadchodzących adaptacji Marvela. Ot, cały sens filmu Reeda.
W fabrycznej produkcji giną elementy, które kiedyś zdecydowały o sukcesie Kinowego Uniwersum. Brak tutaj humoru, charakterystycznego szczególnie dla postaci Ant-Mana. Nie działają relacje łączące bohaterów. Serce pierwszego filmu, czyli miłość superherosa do jego córki Cassie (Kathryn Newton), tym razem ani ziębi, ani grzeje. Romans Ant-Mana i Osy (Evangeline Lilly) istnieje tylko na papierze, a chemii między nimi jak nie było, tak nie ma. Zresztą owadzia pogromczyni zbrodni, mimo że jest postacią tytułową, jest w tym filmie kompletnie zbędna. Zwykle się nie odzywa, tylko stroi groźne miny gdzieś w tle. Galaretkowaty stworek, który pojawia się w trzech scenach, okazuje się bardziej rozbudowana postacią.