Reklama

"American Honey" [recenzja]: Gdzie ten "amerykański sen"?

Andrea Arnold nazbyt często filmów nie kręci. Ale, jak już jakiś popełni, to nie sposób przejść obok niego obojętnie. Teraz wraca wyróżnionym canneńską Nagrodą Jury, intensywnym i impulsywnym "American Honey". Trzeba to przyznać, mimo 162 ekranowych minut, czas nie ma tutaj znaczenia. Historia opowiedziana przez Arnold mogłaby trwać nawet godzinę dłużej, a wciąż byłoby mało.

Andrea Arnold nazbyt często filmów nie kręci. Ale, jak już jakiś popełni, to nie sposób przejść obok niego obojętnie. Teraz wraca wyróżnionym canneńską Nagrodą Jury, intensywnym i impulsywnym "American Honey". Trzeba to przyznać, mimo 162 ekranowych minut, czas nie ma tutaj znaczenia. Historia opowiedziana przez Arnold mogłaby trwać nawet godzinę dłużej, a wciąż byłoby mało.
Kadr z filmu "American Honey" /materiały prasowe

O samej reżyserce zrobiło się głośno po premierze szorstkiego "Fish Tank" (2009), historii młodej dziewczyny z brytyjskich nizin społecznych, która marzy, która dryfuje w tym biednym ponurym świecie z nadzieją, że się z tego socjalnego i mentalnego piekiełka wyrwie. Po drodze przeżywa miłość, erotyczną fascynację, przyspieszony kurs dojrzewania, chociaż w chwili, kiedy ją poznajemy już jest dużo "starsza", jak na swój wiek.

Dlaczego tyle miejsca i słów poświęcam fabule, która - podobnie jak obecna produkcja - otrzymała Nagrodę Jury festiwalu w Cannes, tyle że w 2010 roku? Cóż, oba filmy wyraźnie ze sobą korespondują, a główne bohaterki wydają się wywodzić z jednego wzorca. Zmienia się jedynie otoczenie, ale cała reszta, wątki i problemy, którymi Andrea Arnold zajmowała się już w głośnym "Fish Tank", pozostają. Mimo to, dziś nie można mówić o kopiowaniu samej siebie, o dublowaniu "sprawdzonych" pomysłów, czy wręcz amerykańskim remake'u brytyjskiego "klasyka". W żadnym wypadku. "American Honey" to jednak inna "bajka", choć wrażliwość i sugestywność obrazu niezmiennie trwa w tym samym nurcie.

Reklama

Oczywiście najnowszy film Arnold to portret - intensywny, emanujący żywą energią, ale też gorzki, smutny i sugestywnie wyrazisty. Portret ludzki, ale też dzięki formie kina drogi, samej Ameryki. Tym razem odartej ze swojego mitu, z tego "amerykańskiego snu". Notabene sam tytuł jest ironiczną parafrazą powtarzanego do znudzenia sloganu.

Stany Zjednoczone pokazane w "American Honey" są miejscem brudnym, nieatrakcyjnym, biednym oraz intelektualnie ubogim. Oczywiście to tylko wybiórczy wycinek większej rzeczywistości, ale akurat brytyjską reżyserkę interesują ci, którzy niespecjalnie odnajdują się w systemie. Zawsze są jacyś wygrani i przegrani. Ameryka była i pewnie PR-owo wciąż chce być postrzegana jako miejsce równych szans. Tymczasem w filmie Arnold, podobnie, jak w "Fish Tank", nie jest to już takie oczywiste. Los bohaterów determinuje ich urodzenie, tak jak i miejsce w społeczeństwie. Co nie znaczy, że nie są im dane szanse, okazje, zmieniające się okoliczności. Na ile i jak są one wykorzystywane, to już inna kwestia. Fizyczne opuszczenie getta nie musi oznaczać ostatecznego z niego wyzwolenia.

Ale "American Honey" to też film o młodych, dopiero szukających swojego miejsca i szans, ludziach. Nawet, jeśli zdefiniowanych przez pochodzenie oraz stan posiadania, to wciąż charakteryzujących się tym, czym większość ich rówieśników. Chodzi o energię, szaleństwo, porywy serca, wreszcie marzenia, które jak się okazuje spełnić najtrudniej.

Wracając tym samym do kwestii portretu, jest on przede wszystkim niezwykle naturalistyczny. Film, choć fabularny, garściami czerpie z dokumentu, a aktorzy, zwłaszcza widziani z perspektywy, zachowują się często jak naturszczycy. Gdyby nie fakt skrupulatnie przygotowanego planu, można nawet dostrzec dalekie echo duńskiej Dogmy. Oczywiście na pierwszym planie jest ona - znakomita, cudowna Sasha Lane! Dziewczyna sama, ale również w duecie z Shią LaBeouf, gra koncertowo! A, że między tą dwójką aż iskrzy i kipi, to tylko plus! I przykro mi Shia, ale Sasha kradnie Ci każdą scenę. 

To są naprawdę prawie trzy godziny hipnotyzującej podróży przez Stany w kompulsywnym rytmie hip-hopu. Muzyka określa tę opowieść, nadaje jej tempo, dopowiada historię samych bohaterów. A przy okazji pełni element czysto dekoracyjny, w pozytywnym kontekście. O takich filmach można pisać całe rozprawy, eseje, ale przede wszystkim trzeba je oglądać i doświadczać. W przypadku "American Honey" jest to w pełni uzasadnione! To kino nieobojętne i prawdziwe, więc czegóż chcieć więcej? Absolutnie zasłużony sukces!    

9/10

"American Honey", reż. Andrea Arnold, Wielka Brytania/USA 2016, dystrybutor: Gutek Film, premiera kinowa: 31 marca 2017 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: American Honey
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama