Alcarràs to niewielka hiszpańska miejscowość w w prowincji Lleida, w Katalonii, licząca dzisiaj niespełna osiem tysięcy mieszkańców, to również (trudny do zapamiętania) tytuł filmu w reżyserii Carli Simón. "Alcarràs" jest kinem pachnącym owocami, soczystymi brzoskwiniami rosnącymi na plantacji uprawianej od pokoleń przez katalońską rodzinę. Lato, brzoskwinie, słońce, miłość. Brzmi jak ekopoemat o ekożyciu, ale poematy, nawet w wersji eko, średnio dzisiaj sprawdzają się w kinie.
Reżyserka stopniowo zaburza ten obrazek. Brzoskwinie metaforycznie gniją, człowiek nawet i tutaj się nie sprawdza, a miejsce - od wieków przypisane koegzystencji przyrody i ludzi - staje się przestrzenią wyścigu cywilizacyjnego. Ma to swoje złe strony, ale ma też - w tym mądrość filmu - zdroworozsądkowe argumenty. Nie można żyć idyllą sprzed wieków, to się nie uda. Świat zmienił się okrutnie, lecz okrucieństwo zostało oswojone, czas na spleen.
Rodzinna plantacja chyląca się ku zagładzie, przegrywająca z fotowoltaiką - to jest modne, to jest potrzebne - staje się w ujęciu Carli Simón cichą metaforą zagłady świata, który znaliśmy. Nic nie dzieje się nagle, to raczej oddechy, pomruki, przeciągnięcia. Stopniowo, do celu. Celem jest zniszczenie tego wszystkiego, do czego przyzwyczaiły nas pokolenia wcześniejsze. Przekonanie, że funkcjonujemy razem - gramy z zielenią, z naturą.
Szczęśliwie, "Alcarràs" nie ma w sobie niczego z manifestu politycznego czy socjologicznego. Jest filmem spełnionym w tym sensie, że o sprawach dużej wagi, o postępującej przemianie cywilizacyjnej, opowiada głosem ściszonym. Nieprzypadkowo motorem akcji jest grupa znakomicie grających dzieciaków. Ich intensywność polega na przyjmowaniu bodźców odrzucanych przez racjonalizm czy logiczne myślenie. Dom to dom, pastwisko to pastwisko, a kłamstwo - pozostaje kłamstwem.
Dzieciaki w "Alcarràs" bawiły się w zardzewiałym, starym, opuszczonym samochodzie. To było ich królestwo, ich miejsce na ziemi. W momencie, kiedy ten samochód znika (początek zmian), dzieciaki jako posłańcy złej nowiny, po raz pierwszy czują się oszukane i zdradzone. Potem oszustwo zwane życiem, koniunkturalizm i ważenie racji, przesunie się o wektor dalej, głębiej, mocniej, aż po sam trzon wartości wyznawanych przez dorosłych już bohaterów filmu.
Film Simón jest obrazem o rodzinie. O sile i znaczeniu rodziny. O tym, że kiedy upadają wszelkie wartości, kiedy kończy się nawet to, co nie bardzo się zaczęło, trzeba pomyśleć o tym, co jeszcze zostało, o rodzinie. Plantacja brzoskwiń to jest filmowa plantacja rodzinnych wartości, wystawianych na próbę, poniżanych, tym mocniej wybrzmiewających. W filmie rozpisanym na wielość bohaterów, każdy dostaje szansę i prawo to wypowiedzenia własnej prawdy.
Wspominałem o dzieciach, ale przecież równoprawnymi bohaterami "Alcarràs" są ich rodzice, wujostwo, dziadkowie, pradziadkowie. Nikt tutaj nie zostaje pominięty, nikt nie jest bez znaczenia, co więcej, wszystkie te różnicujące się pokoleniowo wypowiedzi i gesty zapamiętuje się osobno. Kamera Danieli Cajías portretuje twarze, wychwytuje zmarszczki na twarzy rozplotkowanej babci, niesforną cerę nastoletniej Mariony, płynie od plantacji do mieszkań, dostrzega przedmioty i zwierzęta. Są częścią świata, niezbywalną i arcyważną.
Carla Simón nie idealizuje tego obrazka. Koegzystencja, nie tylko z przyrodą, to trud. A także zgoda na dyskurs, polemikę, na bunt. Wszystko trzeba przetrwać. Pomiędzy rozwiązującymi najważniejsze problemy dorosłymi, a spędzającymi wakacje dzieciakami, czującymi jedynie, że ktoś chyba psuje im zabawę, są przecież także zrewoltowani młodzi ludzie, chcą się buntować, dostrzegają ułomność mitologii kultu pracy fizycznej, w której wzrastali, czują wiatr zmian, a nie wszystkie zmiany wydają się złe. "Alcarràs" w tym kontekście staje się testem wytrzymałości, testem przetrwania. Trzeba przetrwać, żeby wytrzymać; przetrwać, żeby pozostać silnym; ale przetrwać razem, we wspólnocie, niepełnej, ale wzmocnionej trudnym doświadczeniem. W Polsce, kraju sankcjonowanej doktrynalnie wspólnoty rodzinnej, ta teza brzmi szczególnie blisko i znajomo. Nie jest wcale naiwna, pokazuje jedną z ostatnich już przestrzeni dla wartości, które nam zostały.
"Alcarràs" nie jest poematem, ale ma w sobie coś z żałobnego trenu. Carla Simón łapie ostatnie promienie słońca, ogrzewa nimi ekran, wspaniale dobrani naturszczycy grają w gruncie rzeczy siebie. Ta wspólnota zmierza jednak do finału. Ta batalia nie skończy się wygraną. Czujemy to wszyscy, chociaż trudno się do tego przyznać, nawet przed sobą.
Rolnicy w Alcarràs buntują się, nie rozumieją zasad kapitalizmu, uważają, że zabijanie lokalnej działalności przez wielkie korporacje nie tylko zniszczy ich mały, prywatny świat, ale zabije tradycję, a to jest walka z góry skazana na przegraną. Walka z wiatrakami - jak w wielkiej hiszpańskiej powieści Miguela Cervantesa. Don Kichot walczył z wiatrakami, rolnicy wadzą się z nieuchronnymi zmianami. Jeszcze sprzeciwiają się głośno, ale czują już gorzki smak przegranej. To się po prostu czuje. Zmysłowe lato pozwala jednak zapomnieć o problemach. Wielkie rodzinne przyjęcie z kiełbasą i winem, wspólna wesoła kąpiel w basenie, rozcierane owoce w dłoniach, sok z brzoskwini zlizywany łapczywie. Zmysły kina kontra proza życia, a ta proza to w końcu również zmysły. Chce się wierzyć, że lato w Alcarràs nie skończy się nigdy.
8/10
"Alcarràs", reż. Carla Simón, Włochy, Hiszpania 2022, dystrybutor: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, premiera kinowa: 14 października 2022 roku.