Reklama

"Agenci": Dziwny jest ten kraj [recenzja]

No i stało się. Intymne kino Islandczyka Baltasara Kormákura przeszło ostateczną metamorfozę. Twórca na dobre zadomowił się w Hollywood i poddał panującym tu regułom gry i gatunków. Kameralność ustąpiła miejsca zbiorowości, wyciszenie - hukom, krzykom i wybuchom, a nastrojowość - szaleńczej akcji i karuzeli nastrojów. Ale, co najważniejsze, twórcy wyszło to na dobre, czego najlepszym dowodem są jego "Agenci".

Dwóch agentów pod przykrywką. Bobby (Danzel Washington, który takich ról nagrał się na pęczki, a i tak jest osobliwy i wyraźny) pracuje dla agencji antynarkotykowej. Stig (brawurowy Mark Wahlberg) to z kolei zakamuflowany pracownik marynarki wojennej. Panowie nie zdając sobie sprawy ze swoich podwójnych tożsamości, próbują się nawzajem rozpracować, co Kormákurowi dostarcza pretekstu do dobrej zabawy kinem z gatunku buddy movie.

Niedopasowani partnerzy to w tym wypadku gatunkowe nic nowego, ale Islandczykowi udaje się odświeżyć skostniałą formułę. Wszak o tym, że i Bobby, i Stig działają po dobrej stronie mocy, wie tylko i wyłącznie widz. Mimo to, reżyser nie ogranicza się jedynie do odkrywania przez bohaterów kolejnych poszlak ich działania na dwa fronty. Prawdziwa akcja zaczyna się bowiem dopiero w momencie, kiedy Papi Greco (Edward James Olmos), narkotykowy magnat, wycina im nieładny numer. Poirytowani do ostateczność mężczyźni decydują się wówczas obrabować bank, w którym szef kartelu trzyma brudne pieniądze.

Reklama

Od tej chwili stylistyczne i gatunkowe klisze strzelają z ekranu równie często, jak broń bohaterów. Kormákur nawet przez chwilę nie udaje, że robi kino na serio. Gra znaczonymi kartami, ale z taką zręcznością, że kolejne asy wyskakujące z rękawa, choć ograne na potęgę, i tak cieszą. Twórca puszcza zresztą nieustannie oko do widza, jak w scenach, kiedy bohater grany przez Wahlberga podrywa kobiety. "Podbój" pieczętuje wystrzał z pistoletu w tle.

Takich scen jest oczywiście więcej, ale to nie one wydaje się największą wartością filmu. Najciekawsza jest bowiem perspektywa współczesnego imigranta, który patrzy na Amerykę oczami innego. W jego spojrzeniu widać, że doprawdy dziwny jest to kraj. Agentów służb specjalnych jest tu od groma, jak w Polsce bezrobotnych absolwentów kulturoznawstwa. Kiedy w końcu Bobby i Stig dowiadują się, że obaj działali pod przykrywką nie wydają się tym faktem ni trochę zszokowani. Widać, w USA to normalka. Nikogo nie dziwi też sposób pracy tamtejszej policji: korupcja i zdrada państwa są tu na porządku dziennym.

Szkoda, że Kormákur nie pogłębił tych wątków. W obecnym kształcie jego film jako obraz kraju, w którym przyszło mu kręcić, ma moc mało dosadnej karykatury, a mógłby mieć siłę oddziaływania dzieł Sama Peckinpaha. Ducha słynnego reżysera czuć tu zresztą bardzo mocno w scenach rozgrywających się przy granicy z Meksykiem, które uzupełnia westernowa muzyka. To kolejny dowód na to, że islandzki twórca znalazł się w Hollywood nieprzypadkowo, ale wciąż pozostaje wrażenie, że stać go tam na więcej.

6/10

---------------------------------------------------------------------------------------

"Agenci" ("2 Guns"), reż. Baltasar Kormákur, USA 2013, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 27 września 2013 roku.

---------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama