Reklama

A co z inteligencją widza?

"G.I. Joe: Czas Kobry", reż. Stephen Sommers, USA 2009, UIP, premiera 7 sierpnia 2009 roku.

Mówi się, że istnieje pewnego rodzaju kino, które ma jedynie bawić. Że powstają filmy, które poza funkcją rozrywkową, nie spełniają żadnej innej. Rodzi się jednak pytanie: Czy koniecznie kosztem obrażania inteligencji widza?

Nie chodzi tutaj o to, aby zestawiać projekty pokroju "G. I. Joe" z europejskim kinem niezależnym, bo nie tędy droga, ale zastanówmy się czasem, gdzie leży granica pomiędzy dobrą zabawą, oglądaniem filmu dla efektów specjalnych, a całkowitą bezmyślnością twórców.

Owa bezmyślność przejawia się przede wszystkim w sposobie przekazywania informacji. Film fabularny to nic innego jak właśnie ciągłe przekazywanie informacji za pomocą (jakże bogatego) języka filmu. Tymczasem w produkcji o robo-ludziach wspomniany język został spłaszczony i okrojony do absolutnego minimum. Informacje o bohaterach przekazywane są w pozbawionych jakiejkolwiek głębi dialogach i źle skonstruowanych retrospekcjach. Pojawiają się one co chwilę, odbiegając od fabularnej ciągłości, a przy tym są całkowicie nieuzasadnione. Słowem - widza one jedynie denerwują.

Reklama

Co do samej fabuły, to nie jest ona zbyt skomplikowana, ale to chyba rzecz oczywista. Od samego początku wiemy kto jest dobry, a kto zły. Mamy jasno nakreślonego protagonistę i antagonistę. Amerykański kult jednostki przejawia się tu na wskroś dobitnie. Destro - handlarz bronią pragnie przejąć głowice, mogące zniszczyć dowolne miejsce na Ziemi. Wysyła je kolejno na Paryż, Moskwę, czy Waszyngton. Z kolei G.I. Joe to specgrupa mająca mu w tym przeszkodzić. O jakże nowatorski motyw!

Jednak największym mankamentem produkcji Stephena Sommersa jest fakt, iż stara się on przedstawić abstrakcyjną historię w naszym, współczesnym świecie. Mechanizm ten działa w obie strony: nie można przedstawić moralnego problemu w świecie nieistniejącym, świecie z którym przeciętny widz nie będzie się w stanie utożsamić. Tak samo wmieszanie w nasz, realny świat wymyślonych gadżetów, sprawienie, że ludzie niemalże latają i są niezniszczalni, po prostu się nie sprawdza. Gdyby akcja filmu rozgrywała się dwadzieścia, pięćdziesiąt, może nawet sto lat później, miałoby to jakieś podstawy. W przeciwnym razie fabuła się nie obroni.

Całość ogląda się niczym niezwykle dynamiczną grę komputerową. Efekty specjalne wywołują takie właśnie wrażenie. Byłoby to zdecydowanym plusem całej historii, gdyby tylko nie rozgrywała się ona współcześnie. Przez tak błahe z pozoru niedociągnięcie, nie jestem w stanie usprawiedliwić tego filmu, nawet w konwencji kina rozrywkowego.

1/10

Paweł Budziński

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Widziałam | USA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama