Reklama

Gerontofilia (nie tylko) w Hollywood

"The Canyons" Paula Schradera z główną rolą Lindsay Lohan, nowy film Mii Wasikowski "Tracks", wreszcie "Gerontofilia" skandalisty Bruce'a LaBruce'a - o tych tytułach mówi się na festiwalu w Wenecji.

Kolejny dzień festiwalu w Wenecji udowodnił, że film otwarcia w pewnym sensie zapowiadał, co będzie działo się dalej. Sandra Bullock w "Grawitacji" została zmuszona do przetrwania w kosmosie - miejscu, w którym (podobno) nie ma życia. Bohaterka filmu Johna Currana (autora "Malowanego welonu" z 2006 roku) sama siebie postawiła przed podobnym zadaniem. Robyn Davidson (Mia Wasikowski) w filmie "Tracks" miejscem swojej przemiany uczyniła pustynię, którą zdecydowała się przejść tylko w towarzystwie psa i trzech wielbłądów. W czasie, gdy Curran przenosił na ekran biografię australijskiej pisarki i podróżniczki, Bruce LaBruce kręcił najgrzeczniejszy, najmniej wulgarny i najsubtelniejszy w swoim dotychczasowym dorobku film pod tytułem "Gerontofilia", a Paul Schrader (scenarzysta "Taksówkarza") stworzył satyrę na Hollywood, której nie da się oglądać.

Reklama

Zemsta Hollywood

Czy wybitny scenarzysta, który zbierał laury nie tylko w latach 70. i 80., jest dziś twórcą wyłącznie sfrustrowanym polityką Hollywood, czy artystą żądnym dokonania zemsty, która odcisnęłaby głębokie piętno na amerykańskiej kinematografii głównego nurtu? "The Canyons" Paula Schradera jest filmem tak złym, że trudno uwierzyć, iż do jego realizacji przyłożył rękę scenarzysta "Taksówkarza" (1976) i "Ostatniego kuszenia Chrystusa" (1988).

Na podstawie scenariusza Breta Eastona Ellisa (autora powieści "American Psycho") Schrader zrealizował żenującą historię odsłaniającą mechanizmy napędzające przemysł rozrywkowy. Reżyser zdradza w niej też, na jakich znajomościach, obrzydliwych intrygach i seksualnych perwersjach zbudowane jest nowe, wspaniałe Hollywood. Zadajmy sobie jednak podstawowe w tym kontekście pytanie - czy nowy film Schradera naprawdę miał nas zaszokować? Czy choć przez moment twórcy kiczowatej farsy z Lindsay Lohan i Jamesem Deenem w rolach głównych przeszło przez myśl, że jego kinematograficzne wyznanie jest na miarę tego, którego dokonał Edward Snowden? Informacje na temat tajnego sposobu szpiegowania internautów wzbudziły szeroki odzew na świecie, fikcyjny film Schradera przez światowych krytyków obecnych na festiwalu w Wenecji został wygwizdany. Dlaczego?


Scenariusz "The Canyons" jest fatalnie napisany, dialogi są nieznośnie, a bohaterowie rozmów dublują te same frazy, jakby owymi powtórkami chcieli podkreślić wagę wypowiadanych przez siebie słów. Ze względu na podjęte przez twórców decyzje obsadowe trudno było jednak spodziewać się dobrego aktorstwa. Kreujący postać hollywoodzkiego producenta filmowego porno-gwiazdor James Deen może i nieźle sprawdza się w scenach łóżkowych, ale z dialogami, mimiką, emocjami i wcielaniem się w pełnowymiarowe postaci ma już znacznie więcej problemów. Starająca się kreować postać jego dziewczyny Lindsay Lohan ani przez moment nie wydaje się skupiona na roli i nie udaje jej się pozbyć piętna osoby uzależnionej od alkoholu i narkotyków.

Telewizyjna gwiazda amerykańskich seriali (m.in. "Glee") Nolan Gerard Funk lepiej niż jego koledzy sprawdza się w roli niespełnionego aktora wchodzącego w wielki świat, ale równocześnie jest postacią tak nieciekawą, że zupełnie nie przyciąga uwagi. Robią to zaś fatalne zdjęcia Johna DeFazio, który najwyraźniej nie bez powodu utkwił w przemyśle filmów krótkometrażowych (od 1995 roku nakręcił ich sztuk aż trzydzieści dwa). Zupełnie nie poradził sobie ze stworzeniem klimatu kina neo-noir, w którego nurt Schrader rzekomo próbował wpisać swoją nieudaną historię. Niczego w jego filmie nie da się bronić. "The Canyons" - jak zapowiadały pierwsze amerykańskie recenzje - jest zły w każdym calu.

Za górami, za lasami, na pustyni

"Tracks" jest filmem interesującym o tyle, o ile potraktujemy go jako żywą ilustrację do autobiograficznej powieści o tym samym tytule, w której Robyn Davidson opisywała swoją australijską podróż. W ciągu niespełna roku podróżniczka przeszła piechotą 1700 mil (ok 2735 km). Z Alice Springs wyruszyła w kierunku zachodniego wybrzeża kontynentu i po miesiącach wyczerpującej wędrówki znalazła się nad brzegiem oceanu.

John Curran dosyć wiernie kreśli na ekranie historię Davidson, ale nie sili się na próbę interpretacji zachowania i decyzji podejmowanych przez swoją bohaterkę. Jako widzowie odnajdujemy się w roli niewtajemniczonych w jej plany i przekonania obserwatorów, z jaką rzekomo godzili się przyjaciele Robyn. W filmie Currana odwiedzają ją oni w jednym z opuszczonych domów, w jakim młoda kobieta pomieszkuje ucząc się tresury wielbłądów. Choć Robyn spędza z nimi wieczór, wydaje się stać z boku - zmęczona głośnymi rozmowami wokół i towarzystwem ludzi. Szkoda, że Curran nie starał się nawet zadać pytania, z czego wynika jej wycofanie i skupił się na przywoływaniu najwyraźniej nieprzepracowanych traum z dzieciństwa - przedwczesnej śmierci matki i rozłąki z ojcem.


Retrospekcje, które pojawiają się też regularnie w trakcie pustynnej wędrówki młodej kobiety, są próbą zwalczenia monotonii, jaka może się rodzić w trakcie obcowania prawie wyłącznie z jedną bohaterką na ekranie. Jednostajność jej wędrówki przerywają też wizyty fotografa z "National Geographic". W rolę dokumentującego podróż Davidson Ricka Smolana wcielił się znany fankom serialu "Dziewczyny" Adam Driver. Serialowy desperat w wiecznej depresji na planie Currona zamienia się w pełnego energii, gadatliwego i oddanego romantycznych marzeniom idealistę, który sam nigdy nie odważył się na bunt, ale nie ukrywa, że fascynuje go postawa upartej, nieustępliwej i dumnej Robyn. Choć wiemy, że w czasach społeczno-kulturowej rewolucji lat 70. jest ona rzeczą naturalną, znów brakuje w filmie sekwencji, które wpisałyby filozofię Davidson w szerszy kontekst.

A może jej próba oderwania się od świata jest wystarczającym powodem i usprawiedliwieniem jej niebanalnych decyzji i uporu? W takiej sytuacji zawężanie perspektywy byłoby chwytem w pełni zamierzonym i wręcz symbolicznym.

Delikatność pornografa

Mimo wiele zapowiadającego tytułu, "Gerontofilia" Bruce'a LaBruce'a to film zaskakująco subtelny. Historia o nastoletnim chłopcu odkrywającym swoje - jak ujmuje to sam reżyser - nietypowe fetysze, nie jest kolejnym porno-manifestem, w którym główną rolę gra wulgarny seks mający przełamywać społeczne tabu. "Gerontofilia" jest subtelną, inicjacyjną historią o odkrywaniu seksualnej przyjemności i miłości, która może poszerzać obszar doznań akceptowanych przez kulturę.

Lake (Pier-Gabriel Lajoie) wziął dziekankę na uniwersytecie, zajmuje się rysowaniem, spotykaniem ze swoją (nieco pretensjonalną) dziewczyną zakochaną w rewolucjonistkach różnej maści i odkrywaniem chłopięcych seksualnych pragnień. W tym znacznie pomaga mu matka, która załatwia synowi pracę w domu spokojnej starości, gdzie Lake przeżywa ekstazy i orgazmy na widok ciał starszych ludzi. Jeden z podopiecznych - faszerowany psychotropami Melvin Peabody (fantastyczny Walter Borden) - wzbudza jego szczególne zainteresowanie. Między chłopcem a mężczyzną rodzi się namiętność, która obu pobudza do intensywnego, świadomego czerpania radości z życia. "Co jest bardziej wulgarne i nie do przyjęcia? Traktowanie ludzi jak przedmioty wyrzucane do domu starców jak na śmietnik czy obdarowywanie ich głębokim uczuciem?" - zdenerwowany Lake pyta swoją matkę. Pytanie jest zasadne i skierowane też do widzów: "Co szokuje was bardziej - homoseksualna miłość między młodym chłopakiem a starszym panem czy odwracanie głowy od starości, której się boicie?".


"Gerontofilia" nie jest arcydziełem, ale filmem osobliwie przyjemnym. Reżyser podszedł do tematu z przedziwną łatwością - mimo podjęcia wątku drażliwego dla bardziej purytańskiej części społeczeństwa - nie wpisał w historię ani grama zbędnego dramatyzmu. Bruce LaBruce uwielbia manifesty, zrywanie z zasadami i przekraczanie tabu - tym razem twierdzi, że zrobił film mainstreamowy, bo miał ochotę spotkać się z publicznością inną niż zwykle. Czy taka się znajdzie? Czy dotychczasowi fani zarzucą mu, że się sprzedał i odwrócą do niego plecami? Nie wiadomo. Reżyser "L.A. Zombie" (2010) ryzykuje, bo nie chce, żeby ograniczały go ramy kultury, której jest współtwórcą.

Anna Bielak, Wenecja

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Paula
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy