Ksiądz Jan Kaczkowski superstar. Fala popularności zaskoczyła chyba jego samego. Kilka lat temu, przyjeżdżając do Warszawy, żeby dotrzeć na odpowiedni przystanek tramwajowy, mijałem małą księgarenkę w podziemiach dworca (od dawna już jej nie ma), na witrynie moją uwagę przykuła twarz kapłana, spoglądającego z wystawy z okładek kilku książek. Ponad twarzą w charakterystycznych okularach, widniało nazwisko - Jan Kaczkowski. Ponad książkami zaś napis "bestseller". Mijały tygodnie, miesiące, bestseller się nie zmieniał. To mnie zaciekawiło. Tak się poznaliśmy.
Jan Adam Kaczkowski, prezbiter, doktor nauk teologicznych, bioetyk, organizator i dyrektor Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio, był wielką nadzieją polskiego Kościoła, jedną chyba z ostatnich. Nadzieją, że kościół w Polsce naprawdę może być otwarty, ludzki, może oceniać, ale nie piętnować.
W książkach, wywiadzie-rzece, w swoich kazaniach, Kaczkowski powtarzał: "Nie trzeba być katolikiem, żeby być dobrym człowiekiem". Takie słowa wygłaszane przez charyzmatycznego kapłana, a równolegle śmiertelnie chorego człowieka, miały swoją moc i wagę. Dawały nadzieję, wzmacniały. Zarówno wtedy, gdy mówił: "Nie da się uciec od myślenia o własnej śmierci, będąc śmiertelnie chorym. Zresztą ze śmierci trzeba żartować, bo gdyby śmierć była śmiertelnie poważna, to by nas zabiła", jak i gdy pouczał, że "od wiary nie odcina się kuponów".
Filmowa biografia księdza Jana była kwestią czasu. Elementy składowe wydawały się zresztą mocno kinogeniczne. Silna osobowość, odważna i szlachetna, ale i duży temperament. Do tego widmo choroby i śmierci. Trzeba było jedynie znaleźć odpowiedni motyw, odpowiedni pomysł na tę historię. W debiutanckim filmie Daniela Jaroszka jest nim odnalezienie osobowościowego lustra, w którym przegląda się postać księdza Jana. W atrakcyjnej wizualnie - zdjęcia Michała Dąbala - teledyskowej formie, zostajemy od razu wprowadzeni do tego świata.
Z jednej strony otrzymujemy ceremoniał mszy świętej, odważne słowa księdza granego przez mistrza aktorskich transformacji, Dawida Ogrodnika, z drugiej, napad gangsterski z udziałem Patryka (Piotr Trojan), drobnego przestępcy wywodzącego się z patologicznej rodziny. Patryk wkrótce będzie częścią rodziny Jana, podejmie prace społeczne w prowadzonym przez Kaczkowskiego hospicjum, a z czasem, w co wierzymy od pierwszych sekund właściwie, wyjdzie na prostą.
Symetria dwóch postaw nie jest w kinie biograficznym niczym oryginalnym, twórcy najczęściej potrzebują oponenta lub komentatora zdarzeń dotyczących głównego bohatera, w "Johnnym" taki koncept sprawdza się jednak połowicznie, i to pomimo świetnego Piotra Trojana. Po prostu czujemy się zdezorientowani, o kim naprawdę jest ta historia, i czy przypadkiem Patryk nie jest postacią ciekawszą, lepiej napisaną niż ksiądz Jan.
Dawid Ogrodnik po raz kolejny totalnie przeistacza się w graną przez siebie postać. Staje się księdzem Kaczkowskim, jest nim. A gdyby ktokolwiek miał wątpliwości, albo nie znał Jana, w finale filmu, tradycyjnie dla typowych biopików, otrzymujemy archiwalia z udziałem pierwowzoru i przekonujemy się, że aktorska transformacja była stuprocentowa.
Ogrodnik jest Kaczkowskim dowcipnym, zaradnym, brawurowym, błyskotliwym. Tak, to wszystko prawda, ale dla mnie w tej postaci zabrakło jednak złamania konwencji, zabrakło zwątpień, które - nawet w bohaterze tak świetlistym - musiały mieć miejsce. Zabrakło Kaczkowskiego słabego, złego, nieakceptującego choroby. To wina scenariusza, nie aktora, ale zapracowało na mniej efektowny niż można było podejrzewać efekt finalny. W tym kontekście, pełniej wybrzmiewają role drugoplanowe, przede wszystkim wspaniała Maria Pakulnis jako Hanna, emerytowana aktorka, pensjonariuszka hospicjum, ucząca Patryka nie tylko dobrych manier, ale i życia.
Początkowo film miał nosić tytuł jak wywiad-rzeka z księdzem Janem: "Na pełnej petardzie". "Johnny" - tak zwracali się do Kaczkowskiego znajomi - jest tytułem zdecydowanie gorszym, ale uczciwszym. Do pełnej petardy droga w tym przypadku daleka.
Kaczkowski był postacią bardziej skomplikowaną, niż chcą tego twórcy "Johnny'ego", bywał mocno doktrynalny w poglądach, zwłaszcza w sferze obyczajowej, wchodził w polemikę ze swoimi zwierzchnikami (co akurat zostało w filmie pokazane wprost), mocno popierał Owsiaka i gościł na Woodstocku, ale był chociażby skrajnym przeciwnikiem aborcji. Czytany, słuchany, akceptowany, budził jednak również kontrowersje.
Nie takie było jednak zamierzenie autorów "Johnny'ego". Nikt nie zamierzał strącać księdza Jana z pomnika, jeżeli już to jedynie ów pomnik - na którym wcale by mu nie było wygodnie - lekko ukołysać. "Johnny" to dosyć typowy feel good movie, poruszający trudne tematy, ale w stylu bezkolizyjnym. Widzowie będą wzruszeni, w większości zapewne usatysfakcjonowani. Film dla ludzi, nie dla krytyków.
"Zamiast ciągle na coś czekać - zacznij żyć, właśnie dziś. Jest o wiele później, niż ci się wydaje" - mawiał Kaczkowski. I to jest przesłanie, z którym - niezależnie od oceny filmu - na pewno warto się zmierzyć.
6/10
"Johnny", reż. Polska 2022, dystrybutor: Next Film, premiera kinowa: 23 września 2022 roku.