Reklama

Każdy ma swoje kino

Festiwal zakończony. Każdy z ponad 120 tysięcy uczestników miał pewnie własne "Nowe Horyzonty". Każdy z widzów miał swoje kino. I to właśnie osobisty, emocjonalny i subiektywny stosunek twórców do opowiadanej historii okazał się kluczem do serca większości publiczności.

Pierwsza trójka tegorocznego rankingu filmów konkursu międzynarodowego w pewien sposób wpisuje się w utarty już schemat kina "nowohoryzontalnego" - eksperymentalnego, ze spokojną, powolną narracją i długimi ujęciami. Z drugiej jednak strony właśnie te elementy, które wykraczały poza ten schemat zadecydowały o zwycięstwie "Deszczu dzieci" Vincenta Warda, "Delty" Kornela Mundruczo czy "Dereka" Isaaca Juliena.

Przede wszystkim warto zauważyć, że aż dwa filmy dokumentalne znalazły się w czołówce. Od kilku lat mówi się, że dokument wraca do łask widowni i niejednokrotnie staje się ciekawszy niż filmy fabularne, zgarniając co ważniejsze nagrody na festiwalach. Podobnie we Wrocławiu filmy dokumentalne cieszyły się sporą popularnością, a zwycięstwo "Deszczu dzieci" Warda oraz "Złotej rybki" Tomasza Wolskiego w konkursie polskim jest tego dowodem.

Reklama

Stara zasada, że "życie pisze najlepsze scenariusze" po raz kolejny okazała się sprawdzać. Jednak dokumenty, które potrafiły przemówić do wyobraźni, a przede wszystkim emocji widzów, nie stanowią zwykłej obserwacji. "O czasie i mieście" Terence'a Daviesa, "Deszcz Dzieci" Warda, "Derek" Juliena, "Glass: portret Philipa w 12 częściach" Scotta Hicksa czy "Moje Winnipeg" Guya Maddina to w gruncie rzeczy wyznanie miłości twórców do bohatera - czy to człowieka, artysty, przyjaciela czy rodzinnego miasta.

Zsubiektywizowana narracja, emocjonalny stosunek do tematu, przekraczanie ram dokumentu, łączenie różnych stylistyk zmienia zwykłą obserwację w dokumentalny poemat. To intymny świat artystów, dlatego nie dziwi pozornie ryzykowna decyzja pierwszoosobowych narracji. Tilda Swinton czyta swój miłosny list do przyjaciela - Dereka i oprowadza widza po niezwykłym ogrodzie czarnej rybackiej chaty Prospect Cottage, zagubionej między morzem a elektrownią atomową, w której Jarman spędził ostatnie lata swojego życia. Ward przeprowadza pozornie racjonalne śledztwo, w którym pragnie dotrzeć do prawdy o losach kobiety, którą spotkał prawie trzydzieści lat wcześniej. Jednak poprzez losy Puhi ukazuje historię maoryskiej społeczności w Nowej Zelandii, a opowieść ta przeradza się w celebrację piękna nowozelandzkiej przyrody i tradycji, która ukształtowała rodzinny kraj twórcy. Głosem zza kadru, łącząc poezję Rilkego czy cytaty z Czechowa i własne utwory, Davies stara się przywrócić "swój" Liverpool, który opuścił w latach 70. Opowieść o mieście to opowieść o małym chłopcu, który w nim dorastał, w którym przeżył pierwsze filmowe fascynacje i gdzie po raz pierwszy musiał zmierzyć się ze świadomością swojego homoseksualizmu. "Moje Winnipeg" sam Maddin nazywa "docu-fantazją", pożegnalnym listem do rodzinnego miasta.

Czy "Delta" Mundruczo, historia zakazanej miłości brata i siostry, wygrana na długich ujęciach i praktycznie bez dialogów bardzo odbiega od osobistych dokumentów Daviesa, Warda czy Juliena? Niekoniecznie.

"Patrzycie na pięć lat mojego życia" - powiedział na spotkaniu z publicznością Mundruczo. Opowieść jest rozgrywana na zasadach antycznego dramatu (inspiracją była "Elektra" Sofoklesa), gdzie bezimienni bohaterowie, zagubieni w pustym krajobrazie pozostają osamotnieni ze swoim cierpieniem i osobistymi dramatami. Pozornie film Mundruczo wydawać się może niezwykle surowy, jednak niesie też ze sobą niezwykle emocjonalny potencjał. Forma jest dla węgierskiego twórcy jedynie środkiem, a nie celem, dzięki czemu udało mu się nie zagubić gdzieś siły klasycznej opowieści, pozostawiając jednocześnie miejsce dla wyobraźni widza.

Najlepszym podsumowaniem tegorocznego festiwalu okazał się nie "Milczenie Lorny" braci Dardenne, oficjalny film zamknięcia, utrzymany w charakterystycznej dla nich stylistyce paradokumentalnej, a licznie oblegany popołudniowy seans "Każdy ma swoje kino". 33 mistrzów kina i ich trzyminutowe filmiki z okazji 60. urodzin festiwalu w Cannes w 2007 roku. Kolejne wyznanie miłości i intymne, indywidualne historie o "emocjach, które rodzą się, gdy gasną światła". Czasem ironiczne (Roman Polański, David Cronenberg czy Lars von Trier), czasem sentymentalne (Wong Kar-Wai, Wim Wenders, Alejandro Gonzalez Inarritu), zawsze osobiste. Większość reżyserów nie oparła się pokusie i sama wystąpiła w swoich filmikach. Miłosne listy nie pisze się przecież w trzeciej osobie. Dla widzów "Każdy ma swoje kino" powinno nosić tytuł - "Każdy ma swojego autora". Publiczność czasem już po pierwszej minucie wiedziała, kto pojawi się za chwilę w napisach końcowych. Egoyan, Kar-Wai, Kitano, Lynch... Każdy ma swoje kino i każdy ma swój styl. Do swoich ulubionych twórców wracamy jak do dobrych przyjaciół, których świat zdążyliśmy oswoić. Czasem odezwie się w nas dusza odkrywcy i wtedy wyruszamy odkrywać kolejne horyzonty. I chyba to niezwykłe połączenie znanego z nieznanym stanowi o magii X Muzy, która co roku przyciąga do Wrocławia kolejne rzesze wielbicieli ciemnych sal kinowych.

Martyna Olszowska, Wrocław

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: filmy | opowieść | kino
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy