Boski początek
Filmowy maraton czas zacząć. Wszyscy uczestnicy rozpoczęli go w pełni sił, entuzjazmu i jeszcze wyspani. Za dziesięć dni energii z pewnością ubędzie, godzin snu również, ale jeśli kolejne festiwalowe biegi utrzymają poziom pierwszego, jest szansa, że entuzjazm pozostanie.
Otwarcie 8. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego "Era Nowe Horyzonty" za nami. We Wrocławiu jeszcze więcej ludzi, jeszcze więcej filmów, więc i podwójne rozpoczęcie. O godz. 18 Roman Gutek, dyrektor festiwalu, zaprosił zgromadzonych w Teatrze Muzycznym Capitol na najnowszy film Jerzego Skolimowskiego "Cztery noce z Anną". W chwilę później biegł już na drugą stronę ulicy, by w kinie Warszawa rozpocząć drugi pokaz otwarcia. Podobnie jak "Cztery noce z Anną" przywieziony z Cannes "Boski" Paolo Sorretino zapewnił iście boskie otwarcie.
Nagroda jury na słynnym francuskim festiwalu nie powinna dziwić. Gra konwencjami, dystans i filmowa ironia, podbita sprawną i dynamiczną narracją daje poczucie świeżości. Twórca "Skutków miłości" dobrze wykorzystuje bogate wnętrza politycznych salonów. Z głową wplata też w obraz różne stylistycznie fragmenty muzyczne, by dodatkowo podbić wydźwięk poszczególnych scen. Jednak nie jest to zabawa dla samej zabawy. Sorrentino umiejętnie żongluje formą filmową, by poprzez postać tajemniczego i moralnie niejednoznacznego Giulio Andreottiego ukazać włoską politykę, w jej nieprzejrzystości i po części śmieszności.
Siedmiokrotny premier Włoch to legenda. Sięgnął Panteonu, by pomimo oskarżeń o śmierć wielu osób i współpracę z Cosa Nostrą nadal na nim pozostać.
Andreotti fascynuje przede wszystkim dzięki doskonałej roli Toniego Servillo. Z twarzą maską, przygarbiony, sztywny, o mechanicznych ruchach ? gra chwilami przerysowana, ale tym bardziej podkreślająca groteskowość politycznego teatru z jego kolejnymi barwnymi clownami. Postawa ta, zaprzeczająca popularnemu wyobrażeniu włoskiego polityka, który utrwalił w ostatnim latach Silvio Berlusconi, uwypukla dojmującą alienację tytułowego 'Boskiego". Andreotti fascynuje Sorrentino, ale włoski reżyser nie wystawia mu filmowego pomnika, nie podejmuje też kolejnej konwencjonalnej biografii. Poprzez szczyt góry lodowej stara się zgłębić specyfikę włoskiej polityki, którą stylizuje na świat rodem z kina mafijnego.
"Cała sytuacja jest bardziej skomplikowana", zdawkowo odpowiada na pytanie dziennikarza Andreotti. W wodospadzie nazwisk, postaci i kolejnych powiązań każdego z każdym widz spoza Włoch może się pogubić. Jednak w tej skomplikowanej i pozornie obcej nam historii dostrzec można pewne przerażające powtórki z politycznej rozrywki z własnego podwórka. Bo czy niezgłębione archiwum Andreottiego, dzięki któremu niejeden raz zamknął usta swoim przeciwnikom, czegoś nam nie przypominają?
Andreottiemu ironia niejednokrotnie pozwala odciąć się od świata zewnętrznego i obronić się przed atakami. Sorrentiniemu posłużyła do nadgryzienia choć kawałka prawdy o politycznej rzeczywistości. Jego bohatera trudno jednoznacznie oceniać. We wstrząsającym monologu wielokrotny premier jeszcze raz zadeklaruje wiarę w słuszność swoich decyzji. Jeśli nawet czynił zło, to przecież bez zła nie istniałoby dobro. Podszyty sarkazmem pragmatyzm (w kościele woli rozmawiać z księdzem, "bo przecież Bóg nie głosuje") wydaje się stawiać go poza polityczny teatrzyk. Paradoks polega na tym, że jest on zarówno uczestnikiem, jak i po części reżyserem tej groteski. W końcu sznurki, za które pociągał, urywają się. Stojąc przed sejmową komisją śledczą we włoskim wydaniu, ukazuje jednak pewną prawdę o polityce w ogóle. Nie ma w niej zwolenników i wrogów. To skomplikowany organizm powiązanych ze sobą marionetek. Gdy jedna spadnie ze sceny, pociągnie całą resztę. I w gruncie rzeczy nie potrzeba do tego tajemniczych archiwów. Do tej smutnej prawdy doszedł prawdopodobnie włoski wymiar sprawiedliwości, wielokrotnie umarzając śledztwa i procesy Andreottiego. Taka polityczna Cosa Nostra.
Martyna Olszowska, Wrocław