Reklama

Dzieło życia Rona Havilio

O takich filmach mówi się - "dzieło życia". Izraelski filmowiec i fotograf Ron Havilio poświęcił 8 lat życia, by zrealizować pokazywany w Konkursie Nowe Horyzonty "Potosi: czas podróży". Ale historia, która obserwujemy w tym obrazie sięga daleko, daleko wstecz.

"Zważywszy, że to trudny film, cieszę się, że jest was tu aż tyle" - powiedział przed seansem Havilio i dodał, że jego długość - 4 godziny - stanowi istotę tej opowieści."Potosi: czas podróży" opowiada bowiem o podróży, którą Havilio odbył z żoną Jacqueline i trzema córkami: Naomi, Yael i Noe do boliwijskiej miejscowości Potosi.

Dlaczego akurat Potosi? 29 lat temu Havilio wybrał się tam z żoną w ramach miesiąca miodowego. Z tamtej wyprawy zachowało się mnóstwo czarno-białych fotografii, które nie dawały reżyserowi spokoju. Teraz zabiera swych bliskich - i nas, widzów - w inicjacyjną podróż rodzinną. Jedna z córek jest dźwiękowcem, druga zajmuje się fotograficzną rejestracją podróży. Home movie? Nie do końca.

Reklama

Reżyser zbyt często odrywa się jednak od spraw rodzinnych, angażując się w antropologiczny opis miejscowości Potosi. Obsesyjnie poszukuje osób z fotografii sprzed trzech dekad, przeprowadza niezliczone rozmowy z potomkami nieżyjących już górników (większość mieszkańców utrzymuje się z wydobycia rud cyny), szkicuje kulturową historię boliwijskiego miasta. Przeprowadzający nas przez cały film głos narratora przypomina komentarze z dokumentów Wernera Herzoga.

O wiele ciekawsze od prób opisywania Potosi jako miejsca magicznego jest jednak spojrzenie na własną rodzinę. "Tato, myślałam, że bardziej od kręcenia pięknych widoków interesować się będziesz tym, co zachodzi między nami" - powiedziała ojcu 21-letnia Yael. Tyle samo lat miała podczas pierwszej podróży do Potosi żona Havilio - Jacqueline.

Havilio stara się więc wyważać proporcje. Jego film rozłamuje się przez tą kalkulację na dwie części - etnologiczny dokument i rodzinne home movie. Ale komercyjność "Potosi" uwidacznia się też w samej strukturze filmu, podzielonego na dwa osobne segmenty. Zapowiadana donkiszoteria ugina się pod producenckimi naciskami. Druga część "Potosi" zawiera więc, jak w serialach, rekapitulację "pierwszego odcinka". Niepotrzebnie - niby drobnostka, a przeszkadza.

Nie sprawdził się też zapowiadany przez reżysera specyficzny rytm opowieści. Czas filmowej narracji odpowiadać miał wewnętrznemu czasowi podróży. Rytm filmu przesycony miał być rytmem życia mieszkańców Potosi. Havilio opowiada jednak swą historię w bardzo europocentryczny sposób - tylko długość filmu a nie jego płynność wydaje się być odpowiednikiem rozrzedzonej egzystencji mieszkańców miasta (Potosi leży ponad 4 tysiące m.n.p.m).

A kiedy na koniec reżyserowi udaje się wreszcie psychologicznie wyjaśnić tajemnicę swej fascynacji Potosi oraz zagadkę tajemniczego pogrzebu sprzed 30 lat - czujemy się trochę jak na kiepskim kryminale. Ta historia naprawdę nie potrzebowała aż tak "filmowej" puenty.

Tomasz Bielenia, Wrocław

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: film | dzieło | życia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy