Reklama

Otwarcie bez mistrza

Chociaż w tegorocznym programie festiwalu są dziesiątki gorących tytułów, Berlinale zaczyna się dosyć standardowo. Starbucks Coffee na Potsdamer Platz wypełnia się ludźmi, a przeciążone łącza internetowe szwankują już od popołudnia. Powoli furorę zaczynają robić podgrzewane kanapki, bo czas zaczyna się kurczyć a wywiady mnożyć.

Pierwszy dzień festiwalu zawsze ma swoisty charakter czasu wypełnionego pytaniem, co zdarzy się dalej? Jest jak krótka chwila, której napięcie jest bliskie temu, które czujemy tuż przed filmowym pojedynkiem z klasycznego westernu rodem. Wszyscy zbieramy się w jednym punkcie - dziennikarze, aktorzy, filmowcy i agenci prasowi. Odwracamy się do siebie plecami i cicho odliczając kroki oddalamy się w cztery różne strony. Zaraz odbędzie się pojedynek na cztery ręce. Wszyscy drżą w obawie, że to nie ich rewolwer wypali jako pierwszy. Czekają w napięciu. Czyja kariera upadnie pod jarzmem zjadliwej krytyki? Komu recenzenci dadzą piętnaście gwiazdek na dziesięć i pozwolą zabłysnąć nie tylko na lokalnym, ale i światowym firmamencie? Kogo pracę pominą milczeniem, komu zechcą odebrać prawo głosu...?

Reklama

Gdzie podział się mistrz?

Coraz więcej zakamarków wypełnia się dziennikarzami, który szepczą sobie na ucho lub głośno opowiadają historie. Czy to ci, którzy już pierwszego dnia nie dostali się na pokazy prasowe? Sale pękają w szwach. Były już dwa i omal oba nie skończyły się dla mnie odsiadką w drugim rzędzie. Z tak bliska jeszcze trudniej musi wyglądać obcowanie z najnowszym dziełem (dawnego) mistrza koreańskiej kinematografii - Wong Kar Waiem.

Festiwal otworzył wyreżyserowany przez twórcę "Spragnionych miłości" (2000) film kung-fu "The Grandmaster". Ta, rozgrywająca się między późnymi latami dwudziestymi a wczesnymi pięćdziesiątymi, historia o pani zemście i ewolucji sztuki walki to rozczarowująco pompatyczny i sentymentalny film o pseudo-artystycznie (bo raczej nieznośnie) porwanej strukturze narracyjnej. Historie indywidualnych bohaterów - mściwej córki dawnego mistrza Gong Er (Ziyi Zhang), jego ucznia Ma Shan (Zhang Jin) i Ip Mana (Tony Leung) - toną w bagnie zmrożonej krwi i błota. "The Grandmaster" chciałby być filmem wyrafinowanym wizualnie, a jest przeładowaną rekwizytami, niepotrzebnymi zbliżeniami i romantycznymi detalami bombastyczną operą.

Sceny walk bywają spektakularne, ale nie ma w nich napięcia, która wyniosłoby film Wong Kar Waia ponad poziom średniej jakości widowiska. "The Grandmaster" jest dziełem nie obciążonym treściwą ideą przewodnią. Jego hermetyzm stoi zaś w jawnej opozycji do uniwersalizmu, którym charakteryzowało się wiele poprzednich filmów reżysera "Chungking Express" (1994). Po projekcji ostatniego z nich odnieść można jednak tylko wrażenie, że Wong Kar Wai miota się między skrajnościami - odbija od ściany do ściany - i wciąż rozbija sobie głowę o mur krytyki. Symboliczną, zrealizowaną w stylu indie-movies "Jagodową miłość" (2007) nie doceniono ze względu na emocjonalną i fabularną miałkość. Stylowemu w swojej naturze filmowi " The Grandmaster" łatwo będzie zarzucić kulturową "wsobność".

Zabierz ją w lepsze miejsce...

O wsobności, ale w dużo bardziej pozytywnym sensie, można też mówić w kontekście pierwszej produkcji pokazywanej dziś w sekcji Forum. "I Used To Be Darker" Matta Potterfielda to typowy film sundancowy (jeśli przyjmiemy, że taki gatunek istnieje). To sprawnie i z wyczuciem opowiedziana historia o ludziach, którzy znaleźli się na życiowym zakręcie. Co ciekawe, nie ma tu mowy o niedojrzałych trzydziestolatkach, którzy zwykli tłumnie zapełniać amerykańskie indie-movies. W filmie Matta Potterfielda napięcie rozkłada się między czterdziestoletnimi małżonkami w separacji a dwiema nastoletnimi dziewczynami. Wszyscy czują, że tkwią na granicy niespełnienia i w nieco rozpaczliwy, ale nie bezkompromisowy sposób uparcie szukają dla siebie nowego miejsca w świecie.

Kim (Kim Taylor) wyprowadza się tylko kilka ulic dalej; jej córka Abby (Hannah Gross) utknęła między mieszczańskim życiem w Baltimore a teatralnymi przesłuchaniami w Nowym Jorku, a Taryn (Deragh Campbell - pierwsze aktorskie odkrycie festiwalu!) ucieka z Wielkiej Brytanii aż za morze, by w Stanach Zjednoczonych znaleźć dla siebie nową ścieżkę. Potterfield oczywiście nie wydeptuje drogi dla żadnego ze swoich bohaterów i zostawia wszystkich raczej na rozdrożach. Nie wskazuje końca, bo uchwycił życie w czasie jego trwania. Jeśli coś przewrócił do góry nogami, były to tylko nasze przyzwyczajenia na temat tego, czym jest amerykańska rodzina z przedmieść. Kim, Bill (Ned Oldham), Abby i Taryn nie pielęgnują hipokryzji, ani nie zamiatają pod dywan wzajemnych żali - szukają kontaktu, chcą zadzierzgać relacje i pomagać sobie częściej, niż wzajemnie się ranić.


...i opowiedz, co tam na nią czeka

Pierwszy dzień festiwalu udowadnia, że ci, którzy szukają kontaktu z oryginalnym kinem powinni regularnie zaglądać na projekcje sekcji Forum i Panorama. Nie ukrywam jednak, że tym razem może być z tym ciężko, skoro Konkurs Główny kusi nie tylko nazwiskami, ale i obietnicami wielkich artystycznych powrotów.

Jednym z najbardziej wyczekiwanych jest powrót Richarda Linklatera, który przyjechał do Berlina ze zbierającym doskonałe recenzje w Stanach "Before Midnight", z Julie Delpy i Ethanem Hawkiem. Na Sundance premierę miał też pokazywany w berlińskiej sekcji Panorama film Shane'a Carrutha "Upstream Color", który rzekomo powoduje wręcz fizykalne doznania. Czy można się takowym spodziewać po kolejnym filmie Małgośki Szumowskiej "W imię..." - pierwszej polskiej produkcji od lat, która dostała się do Konkursu Głównego tegorocznego festiwalu? Czy czekamy na kolejny rewolucyjny film polskiej reżyserki, który o radykalizm nawet się nie otrze?


Dużo odważniejszy w eksperymentowaniu z filmową formą i treścią był zawsze kanadyjski twórca Denis Côté. W zeszłym roku na Forum triumfował jego znakomity dokument "Bestiaire" (2012), w tym roku fabuła "Vic and Flo Saw a Bear" stanie do walki o Złotego Niedźwiedzia. O jakość kina eksperymentalnego zadba James Benning, którego Polscy festiwalowicze mieli okazję dogłębnie poznać podczas zeszłorocznego wrocławskiego festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty. W Konkursie zagości też film innego znanego już polskim widzom twórcy - Ulricha Seidla, który pokaże w Berlinie trzecią część swojej trylogii "Raj: Nadzieja". Jak widać, tegoroczny Berlin jest ewidentnie czasem na domykanie pewnych spraw. Czy będzie też miejscem na rozpoczęcie nowych? Czy stanie się przestrzenią, w której wyklują się ewolucyjne dla współczesnego kina idee? Na jakim polu możemy się dziś takowych spodziewać? Czy należy w ogóle szukać odpowiedzi na to pytanie, czy lepiej pozostawić je rzucone, jak zrobiłby to amerykański twórca indie-movie...?

Anna Bielak, Berlin

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy