Niewiarygodne kontrowersje
Czy Berlin jest kontrowersyjnym miastem? Nie. Zadajmy pytanie inaczej. Czy Berlin jest postrzegany jako kontrowersyjne miasto? Tak. To wciąż i niezmiennie miasto ucieczki, które zachęca do podejmowania życiowych eksperymentów.
Gdyby ktoś miał ku temu jeszcze jakieś wątpliwości, najlepiej obejrzeć dokument "Fuck For Forest" (2012) Michała Marczaka, opowiadający o znanej na świecie grupie berlińskich porno-ekologów. Nie zmienia to faktu, że czuję się, jakbym grała w skojarzenia, skoro tak szybko i zgrabnie od kontrowersji przeszliśmy do seksu.
Ten ciąg skojarzeń świadczący o postrzeganiu seksualności w kategoriach tabu, świadczy o tym, jak głęboko pewne aspekty konkretnej kultury zakorzeniają się w podświadomości. Jeśli więc o kontrowersjach mowa, każdy kraj rumieni się na wzmiankę o czymś innym. W Polsce seksualność (zwłaszcza homoseksualność) u wielu wciąż wywołuje objawy białej gorączki, w Stanach coraz bardziej drażliwym tematem staje się polityka korporacji, a w Austrii - cóż, Ulrich Seidl.
Jeśli Polska reżyserska chce wzbudzić kontrowersje i jest nią Małgośka Szumowska - możemy się spodziewać, że kolejny raz na tapecie znajdzie się wątek seksualności. O ile jednak w "Sponsoringu" (2012), który w zeszłym roku otwierał berlińską Panoramę, Szumowska starała się przełamywać tabu nieistniejące, o tyle w filmie "W imię...", pokazywanym w tegorocznym Konkursie Głównym, reżyserka dostrzega realny problem. Patrzy na niego z interesującej perspektywy i dostrzega autentyzm pewnego przeżycia.
Film toczy się na polskiej wsi, ale nie jest ona magiczna (jak w "Winie Truskawkowym") ani obrzydliwa (jak w "Z daleka widok jest piękny"). Mimo że zdjęcia Michała Englerta są pięknie wystylizowane, w treść filmu nie wkrada się fałsz. Reżyserka opowiada o księdzu Adamie (Andrzej Chyra), który zostaje przeniesiony z warszawskiej parafii na wiejską placówkę, gdzie organizuje ognisko dla chłopców z poprawczaka. Ma z nimi świetny kontakt, lubi grać w piłkę i uczy brania odpowiedzialności za własne czyny.
Szumowska świetnie obsadziła wszystkie role. Chłopcy są prawdziwi, ich język naturalny, twarze nie upozowane. Pozerem wśród nich jest tylko Adrian (świetny Tomasz Schuchardt) - chłopak, który dołącza do ogniska i Ewa (Maja Ostaszewska) - lokalna znudzona małżeństwem trzydziestolatka, skrycie marząca o skandalicznym romansie z księdzem. Adam nie jest nią jednak zainteresowany, jak można się domyślać, nie tylko dlatego, że oddał serce Bogu, ale z też tego powodu, że woli doświadczenia homo-erotyczne. Szumowska nie patrzy na niego jednak jak na pedofila i go nie ocenia, choć przywykliśmy do tego, by rzucać oskarżenia na wszelki wypadek. Dzięki wprowadzeniu postaci Szczepana (Mateusz Kościukiewicz) - dojrzewającego chłopca ze wsi, który ewidentnie fascynuje się księdzem, Szumowska wyraźnie rozgranicza pedofilię od zwykłego homoseksualizmu.
Ksiądz jest starszy, chłopak młodszy - obaj są jednak dorośli, a subtelna czułość, która rodzi się między nimi jest rzeczą zupełnie naturalną. Wszystkie dramaty, które rozgrywają się w "W imię..." są efektem zderzenia indywidualnych pragnień z oczekiwaniami zaściankowego społeczeństwa, które hołduje utrzymywaniu ludzi w ryzach przez narzucanie im sztywnych ról społecznych. Szumowska głośno i wyraźnie o tym mówi, co jednak paradoksalnie przeradza się w małą wadę filmu. O ile wydarzenia w jego pierwszej połowie są znakomicie i z wprawą podprowadzone, o tyle druga połowa jest nastawiona na stworzenie wyraźnego, odważnego komunikatu. Czy to dobrze? Z jednej strony tak, bo cieszy fakt, że są w Polsce twórcy, którzy mają własne zdanie i staną za nim murem. Z drugiej dopowiadanie zakończenia zawsze w pewnym stopniu drażni, zwłaszcza jeśli jest się widzem, który lubi i ma odwagę, by samodzielnie wyobrażać sobie, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami.
Ciekawy, choć nieco oczywisty portret małomiasteczkowej Ameryki namalował też Gus Van Sant w "Promised Land", który też znalazł się w Konkursie Głównym tegorocznego Berlinale. Najnowszy film reżysera "Słonia" jest próba krytyki amerykańskich korporacji podpartą wiarą, że można zdemaskować prowadzoną przez nią grę. Gus Van Sant przygląda się kartelowi energetycznemu, który oszukuje farmerów, kupuje ich ziemie i przy okazji niszczy zbierany przez dziesięciolecia dobytek. "Promised Land" byłby chyba jednak dużo lepszym dokumentem interwencyjnym niż filmem fabularnym, choć trudno zarzucić mu niedostatki. Dwie pierwszoplanowe role są świetnie obsadzone i zagrane. Pracowników firmy "Global" zajmującej się wprowadzaniem w życie nowym form pozyskiwania energii naturalnej grają Matt Damon i Frances McDormand.
Sue jest nawet bardziej bezkompromisowa niż Steve. Niejeden raz powtarza zresztą, że praca i życie to dwie różne rzeczy. Gus Van Sant akcentuje jednak fakt, że Sue owo życie posiada - wciąż rozmawia przez telefon z synem. Steve nie ma rodziny, praca jest z jego życiem tożsama i wydaje się, że jedyną osobą, do której od dłuższego czasu się zbliżył jest mieszkająca w farmerskim miasteczku Alice (Rosemarie DeWitt). Przekonanie jego mieszkańców do wzięcia udziału w przedsięwzięciu firmy "Global" nie powinno być trudne, gdyby w okolicy nie pojawił się zacięty ekolog z jednoosobowej filmy "Athena", Dustin (John Krasinski). Kiedy wchodzi on na arenę wydarzeń "Promised Land" przeistacza się w opowieść o wojnie podjazdowej urządzanej w celu podbicia serc i umysłów amerykańskich farmerów. Nie zaprzeczam, że jest ona świetnie rozegrana, a finałowa przewrotka istotnie poruszająca, ale nie mogę też ukryć, że w moim mniemaniu zupełnie niewiarygodna. Bierny bohater Van Santa nagle bierze sprawy w swoje ręce i dokonuje przełomu, który autentycznie zmienia wizerunek bezdusznych pracowników wielkich karteli. To dobrze, gorzej, że Gus Van Sant chciał zrobić uczciwy film, a skończył jako kolejny twórca, który zamiast burzyć American Dream, buduje jego siłę.
W siłę rośnie też Ulrich Seidl - l'enfant terrible austriackiej kinematografii. W Konkursie Głównym została pokazana trzecia część jego trylogii "Raj", którą zapoczątkował znakomitym filmem "Raj: Miłość" i kontynuował szokującym "Raj: Wiara".
"Raj: Nadzieja" jest bez wątpienia najsłabszym ogniwem łańcucha, ale zachowuje wszystkie cechy charakterystyczne dla twórczości Seidla. Jest ironiczna, cyniczna, bolesna i gorzko zabawna. Akcja filmu rozgrywa się na dietetycznym obozie dla chorobliwie otyłych nastolatków i jest skoncentrowana wokół szeroko pojętej konsumpcji, jakiej poddaje się nasze ciało. Główną bohaterką filmu jest Melanie (Melanie Lenz), córka Teresy (Margarete Tiesel), która w pierwszej części trylogii wyjechała na wakacje do Kenii, by szukać namiętnej miłości na afrykańskich plażach. Jak na nastolatkę przystało, Melanie ma nie tylko problemy z akceptacją swojego ciała, ale i oddaje się pierwszym erotycznym fascynacjom. Jej ofiarą pada obozowy lekarz (Joseph Lorenz), któremu trudno oprzeć się umizgom otyłej nastolatki.
Co ciekawe, podobnie jak Szumowska, Seidl podkreśla, że to nie dorosły wykonuje pierwszy krok w stronę młodszego od siebie, ale staje się wręcz ofiarą namiętności, których nie może od siebie odeprzeć. Poczucie perwersji rodzi się z poczucia, że jego zachowanie nie jest właściwe. Dlaczego gesty dziecka zawsze postrzegamy z naiwnym przekonaniem, że nie są wykalkulowane? Bo mamy w sobie miłość, wiarę i nadzieje? Ulrich Seidl przekonał widzów berlińskiego festiwalu jak bardzo płonne bywają te ostatnie.
Anna Bielak, Berlin
Czytaj nasze relacje z festiwalu w Berlinie! Zobacz nasz raport specjalny Berlinale 2013 - kliknij po więcej!
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!