Staram się iść za prawdą
Reżyser dokumentalista pochylił się nad losem królików, żyjących w zamkniętej strefie muru berlińskiego i z ich pomocą zbudował piękną metaforę losów ludzi zagubionych wśród rozpadającego się ustroju. Teraz jego "Królik po berlińsku" rozpoczyna walkę o nominację do Oscara. Bartosz Konopka był gościem 10. Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu w 2009 roku.
Z młodym twórcą nie tylko o królikach, ale i o kozach, filmowej prawdzie, szacunku dla zwykłych ludzi i szansie na Oscara rozmawiał Bartosz Stoczkowski.
Bartosz Stoczkowski: Zacznijmy od nietypowego pytania. Aleksander Łukaszenko powiedział jakiś czas temu, że poziom promieniowania w strefie czarnobylskiej na Białorusi spadł na tyle, że powinno rozpocząć się ponowne zasiedlanie tego terenu. Tymczasem kiedy w 1988 roku zamknięto tą strefę powstał tam rezerwat, w którym w pierwszych latach niepomiernie rozprzestrzeniły się myszy. Czy pan, jako dokumentalista, uważa, że warto by nakręcić film o powrocie ludzi na te tereny - z perspektywy myszy oczywiście?
Bartosz Konopka: (śmiech) To bardzo ciekawe. Pewnie dałoby się zrobić, chociaż byłoby to jeszcze większe wyzwanie niż króliki i kozy. W ten sposób idziemy w coraz większy minimalizm, zwierzęta są coraz mniejsze i coraz trudniej je filmować. Kozy, na przykład, to były wdzięczne zwierzęta do filmowania - ze swoimi brodami i mądrymi spojrzeniami - mają w sobie taką godność i dystans do ludzi i całego świata. Są też na tyle zróżnicowane, że są wdzięcznym obiektem. Królikami byliśmy od początku trochę przerażeni i to się później potwierdziło - są to zwierzęta płochliwe i mieliśmy duży problem, żeby je filmować. Najważniejsze zdjęcia w "Króliku po berlińsku" to zdjęcia z filmu przyrodniczego. Chyba musielibyśmy spędzić jeszcze pół, a może i cały rok, żeby zrobić tak dobre ujęcia zachowań, reakcji, emocji króliczych. A z myszami, myślę... (śmiech), że już nie wytrzymalibyśmy nerwowo i skończylibyśmy w szpitalu psychiatrycznym widząc... białe myszki.
A zostając przy wątku myszy - w 1986 powstał bardzo interesujący film Andrzeja Czarneckiego "Szczurołap", w którym tytułowy bohater opowiada o metodach eksterminacji gryzoni. To jest podobna metafora do tej, o którą nam chodziło. W "Szczurołapie" jest ona jednak bardziej skondensowana i łatwiejsza do osiągnięcia - widzimy głównego bohatera i jego walkę. Da się więc uczynić bohaterami tak małe zwierzęta. Ale ja już nie chcę wracać do tematu zwierząt, bo "Królik po berlińsku" nas zmęczył przez cztery lata. Gdyby nie ludzie, z którymi pracowałem, sam bym tego filmu nigdy nie skończył. Mówię tu o naszej producentce Ani Wydrze, autorze zdjęć Piotrku Rosołowskim i montażyście Mateuszu Romaszkanie. To właśnie oni przejmowali pałeczkę co jakiś czas. Dzięki temu, że czuli, iż to jest także ich film, udało się nam wszystko doprowadzić do końca.
Czyli im zwierz "wyraźniejszy z mordki", im łatwiej się z nim identyfikować, tym lepiej udaje się budować z jego pomocą opowiadanie.
Bartosz Konopka: No właśnie. Na początku wydawało się, że z królikami może nam się nie udać, bo ich reakcją dyżurną jest strach i panika. A ten strach owocuje tym, że uciekają - są szybsze od każdego operatora na świecie. Aczkolwiek zawsze powtarzam, że z innymi zwierzętami ten film by się nie udał, ta metafora by nie zadziałała. Króliki są bardzo stadne - wykluczone z grupy umierają...
Jak pan o nich powiedział: "Dbają o własne poletko".
Bartosz Konopka: Tak. To, że przez całe życie wystarczy im ich poletko, skrawek przestrzeni, na którym czują się bezpiecznie, łączy je z homo sovieticus, czy też z ludźmi, którzy żyli w PRL-u, czy w NRD. Żyjąc w ustalonej hierarchii na swoim skrawku ziemi, w przestrzeni wewnątrz muru berlińskiego, żyły bezpiecznie - dopiero człowiek kiedy stawiał zasieki, niszczył trawę, a w końcu - kiedy zburzył mur - stanowił dla nich zagrożenie. Straciły bezpieczeństwo i nie potrafiły się odnaleźć w nowej rzeczywistości. To jest właśnie to, co łączy je z ludźmi z tego okresu.
Królik jest zwierzęciem będącym zaprzeczeniem heroizmu. Czy to strach przed popadnięciem w patos wielkich spraw?
Bartosz Konopka: Zauważyłem po swoich filmach i po tym, o czym myślę na co dzień, że rzeczywiście unikam wielkich spraw, wielkich postaci - ludzi z marmuru, czy z żelaza - to jest mi obce. Dla mnie są o wiele bliżsi tacy ludzie - bo bohaterowie to właśnie złe słowo - na których nie zwracamy uwagi, którzy są w cieniu, w ostatnim rzędzie. Ale tam właśnie dzieją się rzeczy najbardziej wzruszające. To nie jest tylko credo artystyczne, ale wynika też z tego, jakim jestem człowiekiem i wśród jakich ludzi się obracam. Pochodzę z prowincji. Odbyłem drogę przez Kraków, Łódź do Warszawy. Przebijałem się i poznałem różnych ludzi, ale ten "kręgosłup" we mnie pozostał. Nowy film nad którym pracuję, to także będzie opowieść o ludziach, którzy gdzieś się zagubili. W tym sensie jest mi o wiele bliższe kino Kena Loacha i Mike'a Leigh, czy kino czeskie niż to, co na przykład robił i postuluje Andrzej Wajda i "Wielcy Reżyserzy od Wielkich Spraw".
Podczas długich rozmów, które odbyliśmy przygotowując "Królika..." ustaliliśmy takie priorytety, że będziemy właśnie opowiadać o ludziach pozostawionych na marginesie, o których się zwykle nie opowiada. Ale to jest właśnie pokolenie naszych rodziców, którzy gorzej lub lepiej przeszli przez transformację ustrojową i nie do końca potrafią się odnaleźć. Zależało nam, żeby te króliki budziły emocje i żeby widz się z nimi utożsamiał, dlatego robiliśmy taką operację w głowie: podkładaliśmy pod bohaterów filmu swoich rodziców, krewnych, znajomych, także ludzi których poznaliśmy z kamerą - jak przy realizacji "Ballady o kozie". Podkładaliśmy ich losy i ich historie.
Taka rosyjska nostalgia i smutek - pogodzenie się z losem, na który nie mamy przecież żadnego wpływu.
Bartosz Konopka: To taki słowiański pragmatyzm, wschodnioeuropejski dystans - tak jak pan mówi - pogodzenie się i przyjmowanie spraw takimi jakimi są. Jak powiedział Andrzej Wajda po pokazie "Królika po berlińsku" na Planete Doc Review, "to właśnie te króliki najlepiej wypadają, nawet lepiej od ludzkich bohaterów". Obserwując ze stoickim spokojem strażników stawiających zasieki, strzelających, gdy ktoś przeskoczy mur, są z boku tego wszystkiego. Dały nam taką perspektywę o jaką chodziło - żeby zobaczyć sytuację z jej absurdalnej strony.
Wracając do początku naszej rozmowy - żeby wytłumaczyć się z pytania o czarnobylskie myszy - czy nie korci pana, by z konwencji dokumentu, opowiadającego historię z perspektywy zwierzęcia, ukuć swego rodzaju znak firmowy?
Bartosz Konopka: Realizacja "Królika po berlińsku" bardzo nas zmęczyła. "Ballada o kozie" powstała bardzo szybko, ale nad "Królikiem..." pracowaliśmy cztery lata, co nas zaskoczyło, bo nikt się nie spodziewał, że to tyle będzie trwało. Ta konwencja nie jest też już dla mnie wyzwaniem - wiem jakich używać środków, chwytów i jak opowiadać taką historię. Chodzi o to, by nie iść wytartymi ścieżkami, żeby wyskoczyć z kolein. Temat na trzeci film w takiej konwencji musiałby znów postawić przede mną poprzeczkę, ale szczerze mówiąc, w tej chwili cieszę się, że mogę od tego odpocząć. Każdy projekt ma swój czas. Teraz skupiam się na fabularnym debiucie długometrażowym.
A tymczasem "Królik..." rozpoczął drogę do zdobycia nominacji do Oscara. To prawda?
Bartosz Konopka: Tak, to już można spokojnie ogłaszać. Ta wiadomość pojawiła się niedawno, musieliśmy trochę odczekać, gdyż taki jest wymóg organizatora pokazów. Te starania to wielka zasługa Ani Wydry, naszej producentki, która - po tym jak zdobyliśmy prestiżową nagrodę Hotdoc na festiwalu w Toronto - pomyślała: "Dlaczego nie pójść dalej?" i spróbowała najwyżej jak się da.
Otrzymaliśmy pomoc Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, przygotowaliśmy kopię kinową do dystrybucji w kinach w Los Angeles i Nowym Jorku (wyświetlanie filmu w Stanach jest warunkiem walki o nominację w kategorii dokumentu). Rozpoczęliśmy też za pośrednictwem International Documentary Association (IDA) promocję "Królika..." wśród członków Akademii.
Za nami już pierwszy znaczący sukces: film przeszedł przez ostrą wewnętrzną selekcję w IDA, która zdecydowała się prezentować go wśród dziesięciu wybranych krótkometrażowych dokumentów.
Dla nas wyróżnieniem jest to, że możemy stoczyć ten bój o nominację. Nasza szansa tkwi w tym, że nie było do tej pory takiego filmu, jest on dobrą syntezą, jest w całości oparty na metaforze - co zwraca na niego uwagę, gdyż to rzadko się zdarza przy dokumencie. W tym roku przypada także dwudziesta rocznica zburzenia muru berlińskiego, co nie pozostaje bez znaczenia.
Sukces filmu napędza liczbę widzów i projekcji. Pan o swojej pracy mówi, że są to dokumenty z misją - mają jakoś uwrażliwić widza. Równocześnie wspominał pan o ogromnych możliwościach kreacyjnych, jakie tkwią w filmie dokumentalnym. By społeczna misja filmu była skuteczna konieczne jest, by film był wyrazisty. W jaki sposób wyczuwa pan granicę za którą kończy się kreacyjna prawda, a zaczyna manipulacja? Nie boi się pan, że może ją przekroczyć?
Bartosz Konopka: Wiem doskonale o czym pan mówi, bo wielokrotnie ocierałem się tę granicę - w czasie swojej pracy w telewizji i przy krótszych dokumentach. Widziałem też wielokrotnie jak moi koledzy się o nią otarli - a czasem przekroczyli tę granicę.
Dla mnie pierwszym testem filmu jest pokazywanie kolejnych wersji montażowych jak największej ilości widzów - jeśli któryś z nich zauważyłby coś niepokojącego, wtedy od razu zapala mi się czerwona lampka. Ale najważniejsze jest to, żeby w czasie pracy nad filmem kierować się czystością intencji. Trzeba być szczerym wobec samego siebie i prowadzić także ciągły dialog z ekipą i najbliższymi współpracownikami.
Jeśli chodzi o dokument moim mistrzem pozostaje Marcel Łoziński - jeden z niewielu w Polsce, a także na świecie twórców dokumentu, który używa na taką skalę przeróżnych środków filmowych po to, by jak najbardziej zagęścić, skondensować rzeczywistość, o której opowiada. Ale ja oglądając jego filmy zawsze mu wierzę. Nigdy nie przekroczył granicy dobrego smaku, czy etyki zawodowej.
Jeżeli działamy nie po to, aby kogoś ośmieszyć, skrytykować, a staramy się iść za prawdą, nawet używając montażu, zdjęć archiwalnych, czy inscenizacji, to wierzę, iż widz także wyczuje na ekranie tę prawdę. Przystępując do pracy nad dokumentem, zawsze układamy sobie w głowie mniej więcej jak ten film miałby wyglądać. Ale jest taka stara zasada, że jeżeli rzeczywistość nie daje się nagiąć do naszego obrazu, to musimy podążać za rzeczywistością. Inaczej na ekranie będzie widać, że gwałcimy świat, który mieliśmy opisać.
Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę dalszych sukcesów - zwłaszcza w oscarowej walce dla pańskiego "Królika...".
Bartosz Konopka: Dziękuję bardzo.