Granicę wyznacza sobie sam twórca
O "Wyroku na życie" mówi, że jest to jego najmniej kontrowersyjny film. Równocześnie zapowiedział, że nadchodząca "Deklaracja nieśmiertelności" pewnie wywoła burzę w środowisku polskich dokumentalistów. Przez niektórych odsądzany od czci i wiary, zdobywca nagród, "strzelający z kamery" do swoich bohaterów.
Reżyser Marcin Koszałka opowiedział Bartoszowi Stoczkowskiemu o moralnych granicach w filmie, manipulacji w szkole dokumentu i iluzji filmowej nieśmiertelności.
Bartosz Stoczkowski: Film "Visitor Q" Takashiego Miike jest w pewnym sensie przedstawieniem pracy dokumentalisty. Opowiada o przemianie dysfunkcyjnej rodziny obserwowanej przez milczącego, tytułowego gościa. W pierwszej scenie filmu, ojciec rodziny otrzymuje cios w głowę sporej wielkości kamieniem, wyjętym nie wiadomo skąd, przez Q. Czy nie ma pan ochoty czasem przyłożyć kamieniem, któremuś ze swoich bohaterów? W takim metaforycznym sensie...
Marcin Koszałka: Moja postawa wobec dokumentu wynika z tego, że jestem niedoszłym socjologiem, zaliczyłem cztery lata studiów i chciałem pracować w pomocy społecznej, jako street-worker. Nie chciałem siedzieć i wydawać zupy, czy pieniądze biednym, chciałem pracować na ulicy. Taki pracownik socjalny łączy wiele funkcji: psychologa, prawnika, socjologa. Pracuje z narkomanami, z kurwami. I stara się wybudować jakąś nić powiązania między społeczeństwem, a osobą, która jest w jakiejś patologii. Na program street-workingu w Polsce nie ma pieniędzy. Kiedy się zorientowałem, że ten pomysł nie wypali, rzuciłem studia i zostałem filmowcem.
Odbierając nagrodę w Karlowych Warach, musiałem wymyślić sobie jakiś tekst i powiedziałem, że wierzę naiwnie w to, że dokument może zmienić świat. Ale to nieprawda. Robię dokumenty nie po to, żeby one zmieniły coś w społeczeństwie. Oddziaływanie dokumentu, de facto, jest znikome. Ja już nie wierzę w to, żeby film dokumentalny mógł zmienić czyjeś życie. Jedyne co jest możliwe dzięki dokumentowi - kiedy ktoś ogląda mój film, to na chwilę może zobaczy w nim samego siebie.
Tylko na chwilę?
Marcin Koszałka: Tak, chwila to już jest sukces. Ktoś oglądając film, raczej na pewno nie zmieni swojego życia, ale może chociaż przez moment się nad nim zastanowi. Tak jak w przypadku mojej matki. Myślę, że jej nic nie mogłoby zmienić, nawet skomplikowana terapia.
To, że film może zmienić świat, to fajne marzenie, ale to tylko iluzja. Sukcesem i rolą dokumentu jest już ustanowienie jakiejś sytuacji, kiedy widz zastanowi się w czym tkwi.
A pańscy bohaterowie? Aktor Jerzy Nowak w pańskim "Istnieniu" przygotowuje się do własnej śmierci. Daje mu pan szansę na ostatnią, wielką rolę, znów poczuć się ważny. Czy te filmy zmieniają ich życie?
Marcin Koszałka: Problem odpowiedzialności w filmie dokumentalnym pojawia się tylko w momencie, gdy film może namieszać w środowisku wokół człowieka. Negatywnie, bądź pozytywnie. Dokument może z kogoś uczynić lokalnego bohatera, ale może też kogoś zniszczyć. Może komuś zniszczyć życie, jeżeli zrobi się go nieumiejętnie. To, wydaje mi się, jest właśnie etyka dokumentu.
Granicę wyznacza sobie sam twórca i tylko on. Postawa Marcela Łozińskiego wobec moich filmów jest dobrym przykładem, że nie można w środowisku dokumentalistów stawiać się w pozycji demiurga. Pewien student z Łodzi powiedział mi, że ktoś na wykładach pokazuje mój debiut, "Takiego pięknego syna urodziłam", jako przykład tego, jak nie powinno się robić filmów. To jest nie fair. Twórca nie może cenzurować innego twórcy, nie może stawiać mu własnych granic. I tyle.
"Takiego pięknego syna urodziłam" to przecież pańska historia, ma pan prawo ją opowiedzieć...
Marcin Koszałka: Tak, bo dla mnie jedynym punktem moralnego odniesienia w pracy, jest to, żeby komuś nie rozwalić życia. Tylko tyle.
A w sytuacji, gdyby pojawił się interesujący bohater świadomy tego, że film o nim może okazać się "społecznym seppuku" i równocześnie godzi się na to i chce wziąć w nim udział. Jeżeli chciałby wystąpić dla jakiejś sławy, żeby zaistnieć, krzyknąć, zainkasować odrobinę "celuloidowej nieśmiertelności"... Jaka by była pańska decyzja? Kręciłby pan?
Marcin Koszałka: To wszystko zależy od klasy bohatera. Jeżeli byłby to inteligentny człowiek, który zdaje sobie sprawę z tego co robi, to tak. Przecież takie "społeczne seppuku" mógł popełnić mój psychiatra, Jacek Kłyś, występując w filmie "Do bólu". Ale zdecydowałem się na realizację, bo zrozumiałem dlaczego on to robi - żeby się upodlić. Upodlić, a potem się z tego podnieść. To był jego ostatni krzyk. Kiedy już nic nie pomagało, to może takie wyprucie flaków przed ludźmi mogłoby mu pomóc. Zgodziłem się, tylko ze względu na niego, bo jest to człowiek wykształcony, zawodowy psychiatra, który w pełni zdawał sobie sprawę dlaczego to robi. W innym przypadku nie wolno kręcić filmu, nie wolno manipulować bohaterem.
Powiedział pan, że dla Kłysia ta decyzja była ostatnią szansą. A pańska decyzja o realizacji "Takiego pięknego syna urodziłam" - to też było przełamanie jakiejś granicy? To był problem, żeby zdobyć się na taki ekshibicjonizm?
Marcin Koszałka: Dla mnie, w tamtym okresie, to była decyzja raczej zawodowa. Byłem na trzecim roku studiów filmowych i tam uczono nas, żeby tematu na dokument szukać blisko siebie. I ja znalazłem ten temat we własnym życiu. W tym czasie nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale podświadomie ten film, był dla mnie rodzajem psychoterapii.
Pan kontynuuje taki rodzaj twórczości. W pańskich filmach nie brak osobistych wątków: "obnaża" się pan psychiczne, opowiada o swoich lękach, o swojej rodzinie. Teraz jest pan w trakcie pracy nad filmem o swojej siostrze... Czy ten film będzie domknięciem jakiegoś rodzinnego rozdziału pańskiej twórczości?
Marcin Koszałka: Tak o tym nie można powiedzieć. Nie brałem nigdy wcześniej swojej siostry pod uwagę jako bohatera filmowego. Ale ostatnio ona sama stała się uniwersalnym bohaterem - reprezentantem pewnej kultury zachodnioeuropejskiej, która dociera do Polski. To jest kultura bogatych społeczeństw, które boją się upływającego czasu i nie potrafią zatrzymać swojej młodości. Ludzie, którzy boją się śmierci i chcą być zawsze piękni i młodzi - tak, jak moja siostra. Mają do dyspozycji nowoczesną technologię, nie wierzą we własną śmiertelność. Dlatego film będzie się nazywał "Botoks i śmierć".
Film będzie miał dwie bohaterki, równolatki: moją siostrę i panią Barbarę - lekarkę z oddziału paliatywnego. Oddziały paliatywne, w przeciwieństwie do hospicjów, wykorzystują nowoczesną technologię uśmierzania bólu, zapewniają pacjentowi komfort, aż do ostatniej chwili.
Także psychiczny komfort budowany za pomocą leków?
Marcin Koszałka: Tak, także. W "Botoksie i śmierci" w pewnym momencie pokazuję swojej siostrze, na ekranie jej luksusowego telewizora, na którym ona wyświetla swoje zdjęcia: autoportrety, swoje akty, transmisję z tamtego miejsca. Łączę te kobiety, mimo że one nigdy się nie spotkają.
Doktor Barbara i moja siostra są od siebie zupełnie odmienne. Pierwsza obcuje ze śmiercią na co dzień, ma świadomość przemijającego czasu. W przypadku mojej siostry, to jest taki wieczny show: otaczające ją ekskluzywne artykuły i cała ta technologia, która ma zapanować nad śmiercią.
Ale to też będzie film o mnie - o reżyserze, który robi film o własnym lęku i o lęku własnej siostry.
Abstrahując na chwilę od sfery treściowej pana filmów, chciałbym zapytać o pewne aspekty formalne. Jako reżyser przywiązuje pan bardzo dużą wagę do kreowania przestrzeni w kadrze - chociażby sceny na basenie z "Istnienia", czy ujęcia przez kraty z "Wyroku na życie". Czy poznając swoich bohaterów, zanim rozpocznie zdjęcie, równocześnie rozgląda się pan po otoczeniu, szukając dobrych ujęć?
Marcin Koszałka: Dobry film dokumentalny powinien być plastyczny. Są osoby, którym taka kreacja przestrzeni w filmie przychodzi łatwo. Ja do tego dochodzę dość wolno. W dokumencie "Deklaracja nieśmiertelności", nad którym pracuję, powoli udaje mi zredukować warstwę słowną, na rzecz obrazów. To nie była łatwa droga, najpierw musiałem się nauczyć pracy "w słowie", czyli takiego warsztatu psychologicznego, dzięki któremu bohaterowie się otwierają, są blisko. Ale teraz wychodzi ze mnie dusza operatora - chciałbym, żeby w moich kolejnych filmach słów było znacznie mniej. Chciałbym, żeby to był taki miks tego czego nauczył mnie Andrzej Fidyk i tego co wyniosłem z filmów mojego "mistrza dokumentu" Bogdana Dziworskiego. Chociaż wiem, że ja nigdy nie potrafiłbym, tak jak on, zrobić filmu zupełnie bez słów.
Mój ostatni film jest, w sferze wizualnej, takim głosem sprzeciwu, wobec tego co powoli zaczyna się dziać z polskim dokumentem. Stają się niechlujne.
To takie utelewizyjnienie produkcji?
Marcin Koszałka: Właśnie. Zanika wizualna szlachetność dokumentu. W latach 70., 80. kiedy dokumenty robiono na taśmie 35 mm, było widać taką klasę fotograficzną, klasę obrazu. W tej chwili to zostało kompletnie skurwione. Nie jest już istotne jak się kręci, istotny jest tylko temat.
Dziesięć minut dokumentu między reklamami?
Marcin Koszałka: Właśnie tak. Ten sprzeciw wyrażam w "Deklaracji nieśmiertelności". Mój bohater, Piotr Korczak (*), wierzy w to, że mogę mu dać młodość w tym filmie. Taką "celuloidową nieśmiertelność", o której wspomniałeś. On wybiera iluzję młodości, która jest w istocie walką ze śmiercią, ze strachem.
Taką samą walką i iluzją nieśmiertelności jest tworzenie. Także tworzenie filmów
Marcin Koszałka: W "Deklaracji nieśmiertelności" łączę historię Korczaka z tym, jak ja sam przeżyłem śmierć swoich rodziców. Zabieram Korczaka do ich mieszkania, z którego wyniesiono rzeczy, meble. Mówię mu o nich.
No tak, ale przecież on w końcu powie: "Hej, co ty w ogóle robisz? Miałeś kręcić film O MNIE, unieśmiertelnić mnie, a wciskasz się ze swoją historią". O ile już tego nie powiedział.
Marcin Koszałka: Tak, jest taka scena, w której on mi zarzuca, że nie robię filmu o nim, tylko o sobie. Ale równocześnie zdaje sobie sprawę, co może dzięki "Deklaracji..." zyskać. Sam mówi mi: "Takim jakim mnie w tym filmie pokarzesz, takim ja będę". On chce wygrać w tym filmie swoją młodość.
Więc Korczak sam trzyma się w szachu. Nie może się wycofać, bo straci szansę na wieczną młodość, na filmowy pomnik i musi się godzić, z tym, że pan go często pokazuje nie w takim świetle, w jakim by sobie tego życzył.
Marcin Koszałka: Na ekranie będzie ukazana rozgrywka między bohaterem a reżyserem. Piotr z jednej strony mną pogardza, bo widzi wszystkie moje "nici", to jak konstruuję film. On to widzi od środka. To, że postarzam go, spycham na początku na bocznicę, dla uzyskania filmowego efektu. Żeby film był mocniejszy. To są jego główne zarzuty wobec mnie. Ale równocześnie z tą pogardą, żywi do mnie szacunek - bo mogę, dzięki kamerze dać mu nieśmiertelność. To jest niesamowita postać - prawdziwie godny przeciwnik, w tym "pojedynku".
To chyba, nie pierwszy raz zresztą, usłyszy pan: "Tak dokumentów robić nie wolno".
Marcin Koszałka: "Deklaracja nieśmiertelności" może zdenerwować moich kolegów po fachu, bo finał "Deklaracji..." bazuje na takiej "pornografii warsztatowej". Prawdą zawartą w tym filmie jest też to, że twórca ukrywa różne rzeczy przed widzem. Manipuluje, ale udaje, że nie manipuluje. Ten film jest dziwny trochę z tego względu, że zderza emocjonalną historię - wkurwienie Korczaka na to, że jego kariera, on sam się skończył, ja też mam tam w tle swój emocjonalny dramat - z tą pornografią, z tym, że ja otwieram "bebechy warsztatowe". Pokazuję ludziom coś, czego nie powinienem im pokazywać - portret manipulacji w filmie dokumentalnym.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
(*) Piotr Korczak, ps. Szalony (ur. 1961) - jeden z twórców i wybitny przedstawiciel polskiego wspinania sportowego. Wciąż aktywny, uprawia wspinaczkę od ponad 30 lat. Zajął czwarte miejsce na zawodach wspinaczkowych w Madonna di Campiglio w 1990 roku. "Deklaracja nieśmiertelności" to jedna z dróg w Jaskini Mamutowej - jednej z ulubionych jaskiń wspinaczy - jaką Korczak wytyczył na początku lat 90. XX wieku.