Wenecja: Dla kogo Złote Lwy?
Dystrybutorzy na całym świecie, wysyłając materiały prasowe, starają się przede wszystkim zwrócić uwagę na recenzje, które powstały w trakcie trwania wielkich filmowych festiwali. Klasyczne metody "przywiązywania" widza do przyszłej premiery to oczywiście porównywania do wcześniejszych filmów, gwiazd, wielkich nazwisk i oczywiście historycznych filmowych scen.
W przypadku festiwalu w Wenecji sytuacja wygląda bardzo podobnie, co rzeczywiście łatwo zaobserwować na podstawie frazy "Polska Shirley MacLaine". Podobno jeden z włoskich selekcjonerów sekcji kina autorskiego Venice Days w ten właśnie sposób wyraził się o grze aktorskiej Romy Gąsiorowskiej w debiucie Leszka Dawida "Ki".
Po pierwszym weneckim pokazie prasowym dziennikarka "Variety", Leslie Felperin, napisała: "Roma Gąsiorowska, pomimo wszystkiego, co robi jej postać, potrafi sprawić, że ją lubimy. Sam film jest pełnym życia portretem współczesnej miejskiej kultury młodzieży w Polsce". Jestem bardzo ciekawa, co młodzież w Polsce pomyśli o tym filmowym portrecie swojej kultury? Podobnie jak zastanawiam się, czy rzeczywiście stworzenie wszystkich filmowych postaci na zasadzie prostackich konotacji - dredy i czarna opaska oznacza kuratorkę galerii sztuki współczesnej - to akurat odpowiednia wizytówka polskiego społeczeństwa za granicą. Cóż, może właśnie w ten sposób poprawia się samopoczucie polskich filmowców, podobnie jak w przypadku MacLaine, bo "włoska Gąsiorowska" pewnie nigdy się nie zdarzy.
Wycinki prasowe dotyczące filmu Davida Cronenberga są również w stanie wbić człowieka w fotel. Czytając fragment recenzji "The Hollywood Reporter", który brzmi: "Keira Knightley świetnie pokazuje charakter granej przez siebie postaci, Michael Fassbender umiejętnie oddaje inteligencję Junga, Freud wspaniale został powołany do życia przez Viggo Mortensena" - jestem zachwycona, że główne role w tym filmie zagrało tylko trzech aktorów. Przy większej ilości charakterów mogłoby dojść do powstania nowej formy literacko-krytycznej. Na konferencji prasowej dzień po premierze "Niebezpiecznej metody" doświadczony i uznany reżyser m.in. "Pająka", czy "Historii przemocy" opowiadał o skomplikowanym reaserchu do filmu, który trwał kilka lat. Mówił również o fascynacji postacią Sabiny Spielrein, której badania wpłynęły na rozwój idei Junga i Freuda, choć jej nazwisko nigdy nie stało się tak znane, jak obu wyżej wspomnianych panów. Mimo najszczerszych chęci i oczekiwań "Niebezpieczna metoda" to stylowy i pięknie zrealizowany film biograficzny, w którym nic nie jest w stanie widza zaskoczyć - wszystko jest do przewidzenia od pierwszej minuty seansu.
Cierpiąca na zaburzenia psychiczne Sabina Spielrein zostaje pacjentką znanego uczonego, korzystającego z terapii psychoanalitycznej, Carla Gustawa Junga. Po jakimś czasie psychoanaliza zaczyna działać także dlatego, że Jung odkrywa, iż ból fizyczny sprawia jego pacjentce przyjemność. Po dość nietypowym spotkaniu i konsultacji z innym "upadłym" psychoanalitykiem (w tej roli Vincent Cassel), Jung dochodzi do wniosku... że może kontakt prywatny z pacjentką nie jest najgorszym pomysłem. Freud jako ojciec psychoanalizy pojawia się niczym zjawa, życiowy mentor, z którym konsultowane są wszystkie kwestie terapii. Oprócz tego popala cygara, pisze listy i wciąż przypomina wszystkim dookoła, że bycie żydem wymaga specyficznego nastawienia do egzystencji.
Zobacz zwiastun "Niebezpiecznej metody":
Niestety, "Niebezpieczna metoda" to film, którego twórcy wpadli w pułapkę symulacji historii za wszelką cenę. W takiej sytuacji każdy przedmiot, miejsce, rekwizyt, kostium są dokładnie odwzorowane na przełom wieku. W tej jakże precyzyjnej konstrukcji ginie sama historia, która dramatycznie opiera się na dość sztampowym wątku miłosnym i niestety kuriozalnym poglądzie, jakoby Spielrein była jedynie trofeum, które Jung i Freud wyrywają sobie z rąk do rąk. W kwestii aktorstwa nie zawodzi Keira Knightley - gra jak zwykle tak samo pretensjonalnie i nadmiernie ekspresyjnie. Natomiast w przypadku obu panów widać ewidentnie, jak trudno grać "wielkie postacie": Mortenssen dwoi się i troi, żeby jak najlepiej pokazać "dziwaka" Freuda, a Michael Fassbender przypomina doktora Watsona w kreacji Jude'a Law, co momentami bywa naprawdę żenujące.
Festiwal zbliża się ku końcowi, dlatego pojawiają się pierwsze poważne "typy" na tegorocznego Złotego Lwa. Włoska prasa wybrała już nieformalną drogą swojego faworyta, co potwierdził zresztą włoski minister kultury. Film "Terraferma" Emanuele'a Crialesego, opowiadający o fali emigrantów z afrykańskiego kontynentu, która stała się jednym z najbardziej palących włoskich problemów społecznych ostatnich lat. W szerszy kontekst polityczny została wpleciona historia dorastania i dojrzewania młodego chłopaka z południa Włoch, który również ze względu na swoje "miejsce urodzenia" nie ma szans na "lepszą przyszłość". Entuzjazmu Włochów nie podziela niestety nikt prócz nich samych, więc Crialese może liczyć ewentualnie na nagrodę Jury Ekumenicznego.
Wśród faworytów wymieniani są: oczywiście Roman Polański za świetną, rozbrajającą humorem "Rzeź" oraz Andrea Arnold, która stworzyła bardzo nowoczesną wersję "Wichrowych wzgórz" Emily Brontë. Nie ma w tym filmie miejsca na ciepłe, umajone łąki i zwiewne sukienki angielskich panien. Reżyserka "Fish Tank" użyła klasycznego tekstu literackiego, co wydawało się być bardzo ryzykownym krokiem. Zdania co do recepcji filmu na festiwalu są podzielone ale na pewno nikt nie przeszedł obok niego obojętnie.
Zobacz fragment "Wichrowych wzgórz":
Doceniono również nowy film Todda Solondza "Dark Horse", który nie różni się jakoś wybitnie od poprzednich i prawdę mówiąc nuży kolejną porcją groteski w bardzo specyficznym dla reżysera "Palindromów" stylu.
Na pewno byłoby dobrze, gdyby tegoroczne jury doceniło film Tomasa Alfredsona "Tinker, Tailor, Soldier, Spy" na podstawie prozy Johna le Carre'a. Genialny scenariusz oparty na historii brytyjskich służb specjalnych w naprawdę doborowej obsadzie zrealizowany został w nietuzinkowy sposób, co w szczególności widać w scenie finałowej filmu.
Czarnym koniem festiwalu może być film "The Exchange" Erana Kolirina, szczególnie że izraelskie kino zbiera nagrody na największych festiwalach filmowych już od wielu lat. Wystarczy wymienić nazwiska: Amosa Gitaia, Keren Yedayi, czy Erana Riklisa.
Naprawdę trudno przewidzieć, kto w tym roku otrzyma Złotego Lwa od jury po przewodnictwem Darrena Aronofsky'ego. Jednym z jego niekwestionowanych filmowych mistrzów jest na pewno Roman Polański ale czy to wystarczy w przypadku tako zróżnicowanej konkurencji?
Joanna Ostrowska, Wenecja
Więcej z Wenecji: "Natchniony szaleniec" Al Pacino / Wielki wstyd Steve'a McQueena / Polański: Porwać się szaleństwu / Winslet, Clooney i Madonna