"Taniec z gwiazdami": Szczere wyznania Michała Koterskiego
- To zabawa, ale poprzeczkę stawiam wysoko i walczę ze swoimi słabościami. Chcę tańczyć coraz lepiej. Nie dla wygranej, a dla samego siebie - przyznaje Michał Koterski.
Artysta wraz ze swoją partnerką Janją Lesar pożegnali się w piątym odcinku (3 października) z programem "Dancing with the Stars. Taniec z gwiazdami". Tango pary zostało ocenione przez jurorów na zaledwie 23 punkty.
Widziałam, jak pan ćwiczył i potem oglądał efekty tych prób - jest pan zadowolony?
- Nie, nigdy tak naprawdę nie jestem zadowolony. Może to jest spowodowane tym, że nie umiem zaakceptować swoich słabości? Może za dużo od siebie wymagam? Nigdy wcześniej nie tańczyłem. 34 lata tkwiłem pod ścianą (śmiech). W pierwszym odcinku udało mi się stanąć przed publicznością, profesjonalnym jury i przeżyć. Pokonałem swoje kompleksy. Nie pomyliłem nawet żadnego kroku. W następnym tańcu zaczęło mi to sprawiać radość, a teraz mój apetyt wzrósł. Stawiam sobie poprzeczkę coraz wyżej. To trudne, bo nie zawsze mam czas na próby. Teraz wypadły mi trzy dni przygotowań, bo byłem na planie serialu we Wrocławiu.
Jak się pan dogaduje ze swoją partnerką Janją Lesar? Ona łagodzi pańskie złe nastroje?
- Funkcjonujemy jak w starym małżeństwie - raz uspokaja, a innym razem bezlitośnie przykręca mi śrubę.
Jest wymagającą trenerką?
- Oczywiście, nie mam żadnej taryfy ulgowej. Janja ani na chwilę mi nie odpuszcza. To dobrze,bo mam skłonności do rozczulania i użalania się nad sobą. Gdyby trenował ze mną ktoś bardziej łagodny, na pewno nie byłoby już mnie w programie. Janja potrafi mnie zmotywować i ustawić do pionu. Emocje są, ważne jest jednak, by nie dać się zwariować oraz pamiętać, że to przede wszystkim zabawa. A czasami, niestety o tym zapominam.
Czyli dopada pana chęć rywalizacji?
- Nie, o rywalizacji absolutnie nie ma mowy. Przecież wiem, że jestem w tym tańcu najgorszy, więc z kim miałbym się mierzyć? Nie chciałbym się z nikim porównywać. Ale to jest plus, bo będąc wolny od wyścigu z innymi uczestnikami, tak naprawdę mierzę się sam ze sobą. I, jak to bywa, te zmagania są dla mnie najtrudniejsze.
A jakie gatunki taneczne sprawiają panu największą przyjemność?
- Na pewno nie tańce klasyczne (śmiech). Wolę gorące rytmy: cha-chę, sambę. Ale każdy taniec, nawet standardowy, może sprawiać przyjemność, jeśli człowiek się go nauczy (śmiech). Taniec jest samą radością i żałuję, że przez tyle lat stałem pod ścianą i nie potrafiłem się przełamać. Kieruję się maksymą, którą wpoił mi mój ojciec, kiedy jeszcze trenowaliśmy tenisa: "Myśl tylko o kolejnej piłce, a nie o całym meczu, bo wówczas jesteś przegrany".
Jeśli już jesteśmy przy pańskim ojcu, to podobno on najbardziej namawiał pana do udziału w "Dancing with the Stars"?
- Tak, to prawda. Tata mnie bardzo namawiał. Od trzech lat chodzi ze swoją małżonką do szkoły tańca i sprawia im to wielką radość. Imponuje mi to, sam bym tak chciał. Ojciec jest ze mnie dumny i twierdzi, że to, iż odważyłem się na udział w show, powoduje, że jestem wygrany. Ale ja chciałbym tańczyć coraz lepiej, a to nie jest takie proste. Nie mówię, że miałbym dorównać poziomem innym uczestnikom programu, ale chciałbym, żeby to, co prezentuję było godne (śmiech). Jednak, mimo wysiłków, nie zawsze mi się to udaje i wówczas często dopada mnie dół...
A oceny jurorów bierze sobie pan do serca?
- Nie, szczerze powiem, że po każdym tańcu tyle się we mnie dzieje, tak walczę o przetrwanie, że jak jurorzy do mnie mówią, to kompletnie to do mnie nie dociera. Oni mówią, a ja jestem jak w transie - jeszcze na parkiecie (śmiech). Oceny sędziów dochodzą więc do mnie po czasie, a po czasie nie ma to już dla mnie takiego znaczenia...
Rozmawiała Joanna Bogiel-Jażdżyk