Michał Malitowski: Depresja to także choroba ciała
- Depresja jest nie tylko chorobą duszy, ale też ciała, mózgu. Wymaga leczenia, a nie jedynie zabiegów higienicznych - tłumaczy Michał Malitowski. Juror "Tańca z Gwiazdami" opowiedział o trudnych momentach swojego życia, kiedy "dusza rozpadła się na kawałki".
Tancerzem został pan dzięki mamie. W wieku 8 lat zapisała pana do klubu tanecznego "Jacek" w Zielonej Górze, bo dostrzegła wielki talent. A i sama miała ku temu dryg. Jak to było?
Michał Malitowski: - Moja mama to osoba niezwykła pod każdym względem. Pięknie śpiewa, znakomicie gotuje, jest też pedagogiem z powołania. Gdy zobaczyła, że jestem chłopakiem pozbawionym wstydu, co to przed każdą jej koleżanką zatańczy, zaraz znalazła mi partnerkę i zapisała do klubu. Zresztą moja rodzina jest pełna pasjonatów. Siostra mamy to półfinalistka talent show "Must be the Music", a bratowa - "Mam talent!".
Rodzicom zawdzięcza pan pierwszą taneczną partnerkę Iwonę Golczak, z którą stworzyliście mistrzowską parę. Od początku los wam sprzyjał?
- O nie. Szczęściem było to, że trafiliśmy w punkt z tańcem jako pasją. Oboje kochamy to robić po dziś dzień. Iwonka jest jedną z najlepszych instruktorek tańca towarzyskiego w kraju. Natomiast do sukcesu wspinaliśmy się z mozołem. Pierwszym znaczącym osiągnięciem była wygrana w kategorii do 21 lat w prestiżowym konkursie tańca towarzyskiego w Blackpool. To był rok mojej matury i tak mi się spiętrzyły stresy, że jak już puściły podczas odbierania pucharu, popłakałem się jak dziecko.
Nie zazdrościł pan rówieśnikom "zwyczajnego" życia?
- Należę do osób, które do tworzenia potrzebują natchnienia - zatem wielu inspiracji z różnych stron. Dlatego mimo treningów, obozów i turniejów, nie zapominałem o świecie innym niż taniec.
Pańska kariera rozwijała się w zawrotnym tempie. Z kolejną partnerką Joanną Leunis przez lata święciliście triumfy na największych imprezach tanecznych świata. Czuł się pan człowiekiem spełnionym?
- Często mówię, że gdy poczuję się spełniony, to znaczy, że już nie żyję. Taniec to sztuka ulotna. To nie malowidło, które można kontemplować, ani książka, którą można czytać dowolną ilość razy. On dzieje się tu i teraz. Gdy funkcjonujesz w takim trybie, to nie spoczywasz na laurach. Wciąż na nowo zdobywasz uznanie. A sława w tańcu jest kapryśna. W jednym kraju znaczy coś dobrego, w innym jest przedmiotem drwin. Ale mam poczucie własnej wartości i ono daje mi satysfakcję.
Rozgłos przyniósł panu udział w rodzimej edycji "Tańca z Gwiazdami". Lubi pan ten program?
- Uważam, że taniec to magia, która przyciąga, zaraża i rozwija. Lubię być tego świadkiem. A "Taniec..." jest mi szczególnie bliski.
Odczuwa pan skutki związanej z programem popularności?
- Często muszę się tłumaczyć z surowości, która jest mi przypisywana. "Dlaczego dajesz tak niskie noty?" - to jest to pytanie. Ale chyba nie mam na koncie opinii krzywdzących, a na pewno takich, które upokarzałyby uczestników. Chylę głowę tak przed odwagą, talentem i determinacją gwiazd, jak przed umiejętnościami ich nauczycieli. I zawsze doceniam osobowość na parkiecie.
W tej edycji widzimy pana w doskonałej formie. W poprzedniej pański fotel jurora pozostawał pusty. Zmagał się pan z podstępnym wrogiem.
- Depresja jest nie tylko chorobą duszy, ale też ciała, mózgu. Wymaga leczenia, a nie jedynie zabiegów higienicznych. Choć przypomina stan znany nam wszystkim, a więc gorszy nastrój, smutek i przemęczenie, jest czymś dużo bardziej niebezpiecznym. Odbiera siły do życia, wiarę w jego sens. Któregoś dnia nie wstałem jak zwykle, nie ubrałem się, nie zjadłem i nie przytuliłem córki na dzień dobry. Mój mózg przestał pracować normalnie, ciało odmówiło posłuszeństwa, a dusza rozpadła się na kawałki.
Jak to możliwe, że depresja dopadła człowieka sukcesu? Każdy może zapaść na tę poważną chorobę?
- Tak. Jednak nie każdy dołek jest chorobą. Wszyscy mamy kryzysy, choć pewnie ludzie spełnieni mają je stosunkowo rzadko. Ale depresja to nie zwykły smutek. Nie wszyscy noszą w sobie jej wirusa i nie wszyscy na nią zachorują. Jak inna choroba, np. rak, nie wybiera, tak depresja też nie celuje w nikogo specjalnie. W tym sensie każdy, niezależnie od tego, czym się zajmuje, jakie grzechy ma na sumieniu, a jakie sukcesy na koncie, może stać się jej ofiarą.
Po latach rozpadł się pana związek z Joanną Leunis. Czy to miało wpływ na pański stan zdrowia?
- I tak, i nie. Choroba była katalizatorem, ale nie przyczyną rozpadu naszego związku. Żadna choroba nie pokona miłości. Może tylko odsłonić jej brak. Dziś mogę się zastanawiać, jak bardzo się oddaliliśmy od siebie, skoro nie zauważyliśmy, że coś takiego nadchodzi. Natomiast mój stan nie jest niczyją winą. Ani moją, ani tym bardziej Joanny.
Kto panu pomógł z tego wyjść?
- Od początku byli ze mną rodzice i siostra. Ale nie tylko oni, bo także inni krewni i przyjaciele. Nikt mnie nie osądzał. Nikt nie uległ stereotypom na temat depresji. To oni powtarzali mi każdego dnia, że mam do czego wracać i że gdzieś za tą czarną szybą świeci słońce. Zresztą choroby nie można obwiniać o wszystko, co cię w życiu spotyka. Nie należy jej demonizować. Jest wyzwaniem. Przynajmniej dla mnie.
Wrócił pan do normalnej aktywności zawodowej?
- Pewne rzeczy musiałem zmienić. Nie mogę już tak często podróżować ani pracować całymi dniami. Ale uczę, sędziuję, angażuję się w rozwijanie szkół Dansinn by Malitowski. Ostatnio zrobiliśmy turniej i bal taneczny w Warszawie. Kolejną taką imprezę planujemy tam, gdzie właśnie otwieramy nowe studio tańca, mianowicie w Trójmieście.
Jakie ma pan plany?
- Wiążą się z córką Lią. Muszę poukładać osobiste sprawy, mając na uwadze jej bezpieczeństwo, spokój i szczęście. Codziennie wstaję i kładę się z myślą o niej. Jest dla mnie wszystkim - moim głównym motywatorem, lękiem, czy dam radę i nadzieją, że jednak dam. A zawodowo chciałbym więcej uwagi poświęcić programom edukacyjnym dla dzieci w moich szkołach. Taniec jest tak samo ważny w rozwoju najmłodszych, jak czytanie i liczenie.
Jolanta Majewska-Machaj