"Avengers: Wojna bez granic" [recenzja]: Zmierzch superbohaterów?
Z daleka czuć, że "Avengers: Wojna bez granic" to najbardziej ambitne przedsięwzięcie w dziejach Marvel Studios. Kolosalny budżet (w okolicach 400 milionów dolarów), obsada po brzegi wypełniona gwiazdami, kosmiczna oprawa i dziesiątki uwielbianych superbohaterów we wspólnej walce ze złem. Czy to mogło się nie udać? Mogło. Wystarczy przypomnieć sobie "Ligę sprawiedliwości". Czy się nie udało? Wręcz przeciwnie. Mimo wielu obaw i wątpliwości, jedno jest pewne: o tym filmie będzie się mówiło.
I to bynajmniej nie dlatego, że jest to dzieło "totalne" - do ideału nowym "Avengersom" brakuje bowiem sporo. Głównie dlatego, że mimo kilku wad dzieło braci Russo ponownie redefiniuje to, czym są filmy o superbohaterach. Ponieważ jednak każdy szczegół może okazać się spoilerem, przed seansem najlepiej wiedzieć jak najmniej. Zorientowanym w temacie w zupełności wystarczy fakt, że tym razem przeciwnikiem Mścicieli jest znany ze "Strażników galaktyki" Thanos (Josh Brolin). Monstrum ma na celu oczyszczenie Wszechświata z nadmiaru istot żywych, do czego potrzebuje sześciu Kamieni Nieskończoności pozwalających na kontrolowanie sześciu potężnych sił. Jedynymi osobami, które mogą go powstrzymać, są właśnie Avengersi, jednak z racji kalibru wroga będą oni musieli zaprzęgnąć do współpracy swoich międzygalaktycznych kolegów - Strażników Galaktyki.
W taki sposób w jednym dwu i półgodzinnym filmie spotyka się prawdziwa plejada superbohaterów - od Iron-Mana, Czarnej Wdowy i Thora przez Kapitana Amerykę, Star Lorda i Doctora Strange’a, aż po Scarlett Witch, Visiona i Czarną Panterę. Nowe spotkania wywołają nowe konfrontacje - bo nie każdy superbohater zapała miłością do równie zdolnych (albo zdolniejszych) kolegów. To właśnie konflikty między postaciami mają napędzać pierwszą połowę "Wojny bez granic". Drugą napędza już tylko tytułowa wojna - a ta potrafi swoim rozmachem wbić w kinowy fotel. Niestety, droga do niej nieco się dłuży: mimo licznych prób rozproszenia naszej uwagi, twórcom nie udaje się uciec od monotonii.
Scenarzyści Christopher Markus i Stephen McFeely w pierwszej połowie zapełniają "Wojnę bez granic" potyczkami słownymi bohaterów, ich starciami z wysłannikami Thanosa i mrocznymi sceneriami. Nie są jednak w stanie przykryć tego, że schemat kina superbohaterskiego spod znaku Marvela znamy już na pamięć - co bardziej przenikliwi będą w stanie przewidzieć nawet, w którym momencie padnie z ekranu jakiś drętwy (częściej) lub bystry (rzadziej) żart. Równie oczywiste są walki z przeciwnikami, a sam motyw zbierania Kamieni Nieśmiertelności ma w sobie pewną nieznośną powtarzalność. Przy okazji "Wojna bez granic" to najbardziej ponura odsłona "Avengersów" - na tyle ponura, że choć akcja dzieje się w trzech miejscach równocześnie, wszystkie są tak do siebie podobne, że wreszcie zlewają się w jedną ciemną plamę.
To rosnące poczucie rozczarowania w zupełności rekompensuje jednak druga część filmu. Wtedy ładowane podczas pierwszej połowy armaty odpalają z całą mocą, udowadniając, że budowane wcześniej relacje miały znaczenie, a ich emocjonalny ton rezonuje w widzu jeszcze długo po seansie. Wojna superbohaterów z armią Thanosa jest tak przejmująca, imponująca, a finalnie szokująca, że trzeba zbierać szczękę z podłogi. Jeśli kiedykolwiek ktoś poprosi Was o definicję pojęcia "epicki", możecie śmiało pokazać mu sceny batalistyczne z "Wojny bez granic". Jakby tego było mało, nowi "Avengersi" potrafią w międzyczasie szczerze wzruszyć, zaskakując głębią w najmniej oczekiwanych momentach. Na osobny akapit zasługuje wstrząsający finał, by jednak uniknąć detali, na razie musi wystarczyć stwierdzenie, że jest on na tyle sprytny, iż za rok na pewno wszyscy zobaczymy się na czwartej części "Avengers".
W kwestii bohaterów, rozmachu, efektów specjalnych i techniki - nihil novi, "Wojna bez granic" to, jak można się spodziewać, "best of the best" Marvela. Mimo tony postaci pierwszoplanowych każda ma w filmie swój moment, a wytworzone na przestrzeni dziesięciu lat przywiązanie do nich sprawia, że dzieło braci Russo oglądamy z wypiekami na twarzy. Nawet jeśli pompowana przez twórców bańka niebezpiecznie zbliża się do granicy pęknięcia, wciąż jeszcze są oni w stanie nad nią zapanować. W oczy kłuje jednak irytujące tempo filmu, bo widz nie ma czasu na faktycznie przetrawienie kolejnych wydarzeń. Wraz z pędzącą do przodu fabułą, cierpi logika i spójność - w "Wojnie bez granic" po prostu dzieje się zbyt dużo, by wszystko można było mądrze wytłumaczyć.
Z każdą kolejną odsłoną odnoszę wrażenie, że "Avengersi" nigdy nie mieli być najlepszym cyklem Marvela. Tak, mieli być tym najbardziej ekscytującym, ale już przy okazji pierwszej części można było zauważyć, że nie mają szans w starciu z solowymi filmami o swoich bohaterach - bardziej zwartymi, intymnymi, skupionymi na postaciach. "Wojna bez granic" to pierwsza część serii, która faktycznie zbliża się poziomem do największych osiągnięć Marvela, jak "Czarna Pantera" czy "Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz". Choć sam film może sugerować inaczej, zmierzch Mścicieli na pewno jeszcze nie nadchodzi. Ba! Wygląda na to, że oni dopiero się rozkręcają...
7,5/10
"Avengers: Wojna bez granic" (Infinity War), reż. Anthony Russo i Joe Russo, USA 2018, dystrybutor: Disney, premiera kinowa: 26 kwietnia 2018 roku.