Oscary 2024

"Maestro": Fałszywa nuta [recenzja]

Bradley Cooper jako Leonard Bernstein /materiały prasowe

Bradley Cooper, przynajmniej w swoim reżyserskim wcieleniu, w którym posiada zdecydowanie mniej doświadczenia, rzucił się na głęboką wodę. Bo wydaje mi się, że w takich kategoriach należy postrzegać próbę biograficznej opowieści o wybitnym amerykańskim dyrygencie i kompozytorze Leonardzie Bernsteinie. I w moim odczuciu poniósł ambitną, ale jednak porażkę.

Muszę przyznać, że o ile Coopera-aktora cenię za różnorodność i stawianie sobie ciekawych aktorskich wyzwań, o tyle do Coopera-reżysera od początku podchodziłem z pewnym dystansem i nieufnością. Zupełnie nie przekonały mnie "Narodziny gwiazdy" (2018), zwłaszcza w kontekście ogromnego sukcesu jaki ten film odniósł, włączając w to Oscara. Bo dla mnie, mówiąc szczerze, największym (a może jedynym?) pozytywem było odkrycie aktorskiego potencjału Lady Gagi. Dlatego i do "Maestro" podchodziłem z rezerwą, choć muszę Cooperowi oddać jedno. Ma świetną intuicję do obsadzania głównych kobiecych ról. W nowym filmie partneruje mu (bo to właśnie Cooper wciela się w rolę Bernsteina) Brytyjka Carey Mulligan. I choć o jej talencie nikogo nie trzeba przekonywać, a i ma już ona w swoim dorobku imponującą filmografię, jest zdecydowanie najjaśniejszym punktem "Maestro".

Reklama

Nie sądzę, chociażby przez pryzmat samego tytułu filmu, żeby taka była wyjściowa intencja, ale to właśnie postaci Felicii, żony Bernsteina towarzyszy największy ładunek emocji i ciekawości. Aż chciałoby się żeby było jej w filmie więcej, bo to z nią w głównej mierze jako widzowie możemy empatyzować. Sam Bernstein jest, co najmniej chaotyczny, niepoukładany, trudno go zrozumieć. Nie ma nic złego w miotającym się bohaterze, zwłaszcza jeśli jest wybitnym artystą, ale decyzja Coopera o tak nieuporządkowanym i fragmentarycznym połączeniu kolejnych jego oblicz nie robi dobrze całej produkcji. Raz widzimy zatem genialnego artystę, kiedy indziej oddanego męża, troskliwego ojca, a w jeszcze innych momentach kochliwego, spragnionego wrażeń geja. Rozumiem, że miało to na celu ukazanie wyjątkowo skomplikowanej osobowości artysty, ale dało to taki efekt, że bohater jest nam obcy, a i żaden z tych wątków nie wybrzmiewa w "Maestro" należycie.

To dość paradoksalne, ale w filmie o muzyku, najbardziej brakuje mi... muzyki. O fascynujących kulisach, inspiracjach, twórczych kryzysach Bernsteina dowiadujemy się w "Maestro" stosunkowo niewiele. W zasadzie prawie nic. A jak ciekawe może to być udowodnił przecież nie tak dawno Todd Field w znakomitym "Tárze" (2022), który dla mnie jest modelowym przykładem umiejętnego zbalansowania poszczególnych elementów filmowej opowieści. Dzięki czemu sprawdza się zarówno jako porywające muzyczne widowisko, jak i dość przerażająca (w dobrym tego słowa znaczeniu), demoniczna opowieść o atrakcyjności władzy. Szkoda, że tak nie stało się i w przypadku produkcji Bradleya Coopera, bo jestem przekonany, że to nie materiał wyjściowy był tu problemem. Biografia Leonarda Bernsteina była w moim odczuciu znacznie poważniejszym reżyserskim wyzwaniem, niż w gruncie rzeczy dość klasyczna opowiastka, za jaką mam wcześniejszy film Coopera, czyli "Narodziny gwiazdy". I w tym wszystkim trochę niestety przekombinował.

O "Maestro" głośno jest już od kilku tygodni i to z powodów, o których Amerykanin wolałby pewnie w ogóle nie słyszeć. Niby drobnostka, a urosła do rangi poważnego sporu. Chodzi o doklejony Cooperowi do roli w procesie charakteryzacji prostetycznej nos, co w niektórych kręgach uznano za przejaw antysemityzmu. Brzmi to może kuriozalnie, ale w sprawę zaangażowały się organizacje żydowskie, w tym Liga Antydefamacyjna, której celem jest walka z nienawiścią i uprzedzeniami wobec Żydów, biorąc reżysera w obronę. Całe szczęście, tyle że kształt nosa, to moim zdaniem najmniejszy problem "Maestro".

5/10

"Maestro", reż. Bradley Cooper, USA 2023, premiera: 20 grudnia na Netfliksie. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Maestro (2023) | Bradley Cooper
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama