"Zwierzęta nocy" [recenzja]: W drodze do arcydzieła
Tom Ford kazał czekać na swój drugi film siedem długich lat. Debiut uznanego projektanta mody, "Samotny mężczyzna", okazał się jednym z większych kinowych zaskoczeń 2009 roku. Czy "Zwierzętom nocy" udało się powtórzyć ten sukces?
Powtórzenie pierwszego sukcesu to sztuka, która udała się niewielu. Na dodatek Ford zawiesza sobie poprzeczkę jeszcze wyżej, proponując czystą zabawę kinem. W "Zwierzętach nocy" żongluje on gatunkami, eksperymentuje z narracją i co chwilę nawiązuje do największych reżyserów. Niestety, mimo podziwu dla odwagi twórczej Forda, nie można uznać jego najnowszego filmu za w pełni udany.
Historia toczy się na dwóch płaszczyznach. Przeżywająca kryzys właścicielka galerii sztuki Susan (Amy Adams) otrzymuje od swojego byłego męża maszynopis jego najnowszej książki pod tytułem - a jakżeby inaczej - "Zwierzęta nocy". Jej fabuła tyczy się wyprawy samochodowej rodziny Hastingsów i tragedii, jaka spotkała ich w środku nocy na teksańskim pustkowiu. Z czasem Susan dostrzega coraz więcej podobieństw między literacką fikcją i historią swojego pierwszego małżeństwa.
"Zwierzęta nocy" stanowią filmowy kolaż. Z punktu widzenia gatunku jest to z jednej strony melodramat, z drugiej thriller połączony z kinem zemsty. Główni i epizodyczni bohaterowie to galeria barwnych postaci, od odzianych w fikuśne stroje, zblazowanych przedstawicieli świata sztuki po odrażających mieszkańców teksańskich prowincji. Skrajnie różne są także chwyty stosowane przez Forda. W jednej scenie proponuje długi i trzymający bez przerwy w napięciu pościg samochodowy, by w kolejnej wyprowadzić widzów z równowagi prostym jump scarem. Także narracja stanowi dla niego pole do mnożenia kolejnych atrakcji. Przeplatające się historie Susan i Hastingsów urozmaicają kolejne retrospekcje i elipsy czasowe.
W rezultacie całość przypomina sytuację, jakby Ford wziął wszystkie możliwe składniki z filmowej kuchni i jakimś cudem przyrządził najwykwintniejsze z dań. Niestety, po kilku kęsach ma się dosyć, a dalsza konsumpcja grozi mdłościami. Koniec końców reżyser zdaje się tracić panowanie nad dziełem, skupiając się na atrakcyjności jego poszczególnych segmentów. Należy zaznaczyć, że każdy z nich stoi przynajmniej na bardzo wysokim poziomie. Ale wplecione w jeden utwór i następujące jeden po drugim wywołują one w końcu wrażenie przesytu.
Pole do zabawy, tym razem oczekiwaniami widza, stanowi casting. Niektórzy aktorzy zostali obsadzeni wedle swego emploi (Armie Hammer jako cyniczny amant), inni zupełnie wbrew niemu (kojarzony przede wszystkim z rolami bohaterów Aaron Taylor-Johnson kreuje jeden z najbardziej odpychających charakterów tego sezonu). Nieważne, czy postać jest obecna na ekranie przez większość seansu czy tylko przez chwilę, na pewno pozostanie ona w pamięci widza. Najlepiej udowadnia to pojawiająca się w zaledwie jednej scenie Laura Linney w roli matki Susan. Największe wrażenie wywiera jednak Michael Shannon jako kryjący się za policyjną odznaką diabeł, proponujący w krytycznym momencie najbrutalniejsze z możliwych rozwiązań.
Chociaż "Zwierzęta nocy" nie są dziełem do końca udanym, potwierdzają, że Ford jest obecnie jednym z ciekawszych współczesnych twórców filmowych: ambitny, poszukujący nowych rozwiązań na poziomie narracyjnym i wizualnym, posiadający swój własny styl. Mam nadzieję, że z perspektywy czasu "Zwierzęta nocy" okażą się zapowiedzią filmowego arcydzieła. Nawet, jeśli ostatecznie przyjdzie na nie czekać najmniej kolejnych siedem lat.
7/10
"Zwierzęta nocy", reż. Tom Ford, USA 2016, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 18 listopada 2016 roku.