"Manchester by the Sea" [recenzja]: Komizm żałoby
W swoim debiutanckim scenariuszu "Depresja gangstera" Kenneth Lonergan dał się poznać jako czujny obserwator, potrafiący wyłapać groteskowość tkwiącą w schematach kina gangsterskiego. W "Manchester by the Sea", swoim trzecim reżyserskim projekcie, Lonergan czyni to samo z kliszami stosowanymi w łzawych filmach obyczajowych. Efektem jest jedna z najlepszych amerykańskich produkcji 2016 roku.
Lee Chandler (Casey Affleck) pracuje jako dozorca. Chociaż wywiązuje się należycie ze swoich obowiązków, lokatorzy narzekają na jego zachowanie. Lee nie odpowiada na powitania, nie reaguje również na zaproszenie do rozmowy czy flirt. Chętnie wdaje się natomiast w pyskówki i bójki. Z rutyny pracy i bijatyk wyrywa go wiadomość o niespodziewanej śmierci dawno niewidzianego starszego brata Joe'ego (Kyle Chandler). Wedle woli zmarłego Lee zostaje prawnym opiekunem swojego nastoletniego bratanka Patricka (Lucas Hedges). Dla jednego z nich oznacza to przeprowadzkę i zupełną zmianę dotychczasowego życia. Żaden nie stara się nawet ukryć, że nie wyobraża sobie takiego rozwiązania.
Dynamika filmu Lonergana opiera się w dużej mierze na relacji dwójki protagonistów, zbudowanych na zasadzie przeciwieństw. Lee cały czas milczy, więc Patrick jest wygadany i ma na wszystko odpowiedź. Jeden rozładowuje napięcie agresją, drugi sarkazmem. Obaj bardzo dobrze się uzupełniają, co jest zasługą zarówno reżyserii, jak i aktorów. Niespełna dwudziestoletni Hedges posiada ogromną charyzmę, a jego Patrick dzięki swej zadziorności od początku budzi sympatię widza. Jeszcze lepiej wypada młodszy z braci Afflecków. Casey już w "Zabójstwie Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda" z 2007 roku udowodnił, że jako aktor ma o wiele więcej do zaoferowania od starszego Bena. Rola Lee jest pierwszą od tego czasu, w której może w pełni wykorzystać swój talent. I czyni to w każdej scenie. Affleck idealnie wygrywa skrajne i często sprzeczne emocje miotające swoim bohaterem, wkraczając tym samym do aktorskiej ekstraklasy i najprawdopodobniej zapewniając sobie nominację do Oscara.
Genialne kreacje aktorskie stanowią tylko połowę sukcesu filmu Lonergana. Reżyser posiada niepowtarzalną zdolność ukazywania komizmu wszelkich ludzkich zachowań. Scena, w której lekarz przekazuje Joe'emu i jego bliskim informację o śmiertelnej chorobie, a temat rozmowy szybko przenosi się ze stanu jego zdrowia na o wiele młodszą dziewczynę ojca Chandlerów, wywołuje salwy śmiechu. Nie wydaje się ona jednak ironiczna czy cyniczna a ludzka. Lonergan zdaje sobie sprawę, że śmierć i żałoba to nie tylko morze łez, podniosłe mowy i świat malowany w czarnych barwach. Dzięki wyśmianiu niektórych schematów chwytają za serce nieliczne sceny pozbawione komizmu, między innymi ostatnie spotkanie Lee z jego byłą żoną Randi (Michelle Williams).
Sukces Lonergana jest tym większy, że często stąpa po naprawdę cienkim lodzie, gdzie mniej utalentowany twórca mógłby popaść w kicz (scena pożaru) lub niechcianą śmieszność (atak paniki Patricka). Ze wszystkich prób wychodzi on jednak obronną ręką. Jako scenarzysta wykazuje się on wrażliwością i empatią. Jako reżyser - wyczuciem i pewną ręką do aktorów. Nie zdziwię się, jeśli 26 lutego 2017 roku w ręce Afflecka, Lonergana i kilku innych osób pracujących przy "Manchester by the Sea" trafi kilka złotych statuetek.
9/10
"Manchester by the Sea", reż. Kenneth Lonergan, USA 2016, dystrybutor: UIP, premiera kinowa 20 stycznia 2017 roku.