Komentatorzy: Ataki celebrytów podczas Oscarów nie zaszkodzą Trumpowi
Donald Trump był bohaterem większości, czasami wulgarnych, żartów, aluzji i deklaracji podczas niedzielnej gali wręczenia Oscarów, ale według komentatorów ten doroczny popis samozadowolenia Hollywood tylko wzmocni poparcie dla prezydenta USA wśród elektoratu.
Jeszcze przed ceremonią konserwatyści nie kryli swoich obaw. Komentator "Weekly Standard" Jonathan V. Last przekonywał, że "zwolennicy Trumpa, zamiast oglądać Oscary, powinni obejrzeć jakiś film". "Doprowadzisz się tylko do szału. Jeśli kochasz Donalda Trumpa, będziesz oburzony idiotycznymi, zarozumiałymi protestami. (...) Dodatkowo będą to najnudniejsze Oscary od tych za rok 1997 [kiedy 11 Oscarów zdobył "Titanic" - przyp. red.], bo wszystkie Oscary zdobędzie 'La La Land'" - pisał.
W obu przypadkach Last nie miał racji, ale nie był też jedynym zwolennikiem bojkotu oscarowej gali. Podobne wezwania pojawiały się w serwisach społecznościowych, takich jak Facebook.
Zwolennicy Trumpa wskazywali na wypowiedzi aktorki Meryl Streep, która w tym roku otrzymała rekordową 20. nominację. Streep, odbierając w styczniu Złoty Glob za całokształt twórczości, oświadczyła, że "Trump ma instynktowną skłonność do poniżania" ludzi.
Casey Affleck, który otrzymał Oscara za najlepszą męską rolę pierwszoplanową w dramacie "Manchester by the Sea" Kennetha Lonergana, podczas wręczania w sobotę Film Independent Spirit Awards, nazywanych "Oscarami kina niezależnego", określił politykę Trumpa jako "odrażającą i antyamerykańską". Uznano to za zapowiedź ogłoszenia przez Afflecka manifestu politycznego podczas Oscarów. Taka i podobne przepowiednie jednak się nie sprawdziły.
Zdaniem krytyków telewizyjnych 89. ceremonia wręczenia najważniejszych nagród światowego przemysłu filmowego mimo prowokacji prowadzącego galę satyryka Jimmy’ego Kimmela pozostała tam, gdzie należy - w sferze rozrywki, a nie polityki.
Kimmel, satyryk o jednoznacznie lewicowych sympatiach, zwracając uwagę, że gala jest oglądana w "225 krajach, gdzie nas teraz nienawidzą", próbował sprowokować Trumpa do reakcji. Gospodarz gali przewidywał, że artyści, którzy będą mieli okazję wejść na scenę po nagrody, z pewnością otrzymają od Trumpa "komentarz dużymi literami na Twitterze ok. godz. 5 rano".
Kiedy Trump nie zareagował, Kimmel napisał tweeta do prezydenta. "Cześć Donaldzie Trumpie, nie śpisz?" - brzmiał wpis, który kamery pokazały na gigantycznym ekranie. "Donaldzie, mija już druga godzina [uroczystości], a nadal nie mamy tweeta od Trumpa, zaczynam się obawiać" - szydził z prezydenta Kimmel.
W imieniu szefa państwa odpowiedziała Katrina Pierson, w przeszłości rzecznik sztabu wyborczego Trumpa. "Prezydent jest zajęty podczas kolacji z gubernatorami. Jak wiecie, są to tacy ludzie, którzy coś robią, a nie w kostiumach udają [że coś robią]" - napisała na Twitterze Pierson.
Nie tylko prowadzący galę próbował wprowadzić politykę do Oscarów. Włoch Alessandro Bertolazzi zadedykował swojego Oscara za najlepszą charakteryzację i fryzury "wszystkim imigrantom", a meksykański aktor Gael Garcia Bernal sprzeciwił się "budowie jakichkolwiek murów, które nas rozdzielają".
Zdobywca statuetki dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego za dramat "Klient", irański reżyser Asghar Farhadi zbojkotował uroczystość w proteście przeciw antyimigracyjnemu dekretowi Trumpa, który obejmował także obywateli jego kraju, ale został na razie zawieszony przez sąd apelacyjny.
Jednak te i inne polityczne manifestacje, równie typowe dla programu oscarowych gali co podziękowania zdobywców Oscarów dla "kochających żon i matek", całkowicie przysłoniła końcowa pomyłka Warrena Beatty’ego i Faye Dunaway. Wręczając najważniejszego Oscara dla najlepszego film roku, aktorzy jako zwycięzcę przedstawili faworyzowany musical "La La Land", podczas gdy prawdziwym zdobywcą statuetki był film "Moonlight".
"Gdybym to widziała w kinie, to powiedziałabym: 'zły scenariusz, złe aktorstwo, zły film'" - podsumowała tę pomyłkę, największą w 89-letniej historii Oscarów Viola Davis, która otrzymała Oscara za najlepszą kobiecą rolę drugoplanową w obrazie "Fences".
Nawet bez tej końcowej wpadki ataki hollywoodzkiej śmietanki były zdaniem ekspertów "wodą na młyn" Trumpa. Jak pisze w poniedziałek dziennik "Boston Herald", takie ataki celebrytów wśród zwolenników prezydenta "tylko utwierdzają jego status przeciwnika lewicowych elit, które utraciły kontakt z rzeczywistością".
"Za każdym razem, kiedy lewica z Hollywood gra pod publiczkę, pomaga to prezydentowi" - ocenił cytowany na portalu dziennika Ford O’Connell, który jest doradcą Partii Republikańskiej. "Zwykli Amerykanie nigdy nie byli w Fabryce Snów, a ich myśli obracają się wokół czynszu, spłaty pożyczki na studia, a nie wokół zabiegów, aby znaleźć się na czerwonym dywanie" - dodał O’Connell.
Obserwacje O'Connella potwierdzają ostatnie sondaże, które wykazały, że Amerykanie w swoim stosunku do Hollywood są równie podzieleni jak w stosunku do systemu ubezpieczeń zdrowotnych wprowadzonego w czasie prezydentury Baracka Obamy, Obamacare.
Ośrodek badania opinii National Research Group przeprowadził na zlecenie wpływowego pisma branżowego "Hollywood Reporter" sondaż wśród 800 wyborców, z których połowa głosowała na kandydatkę Demokratów Hillary Clinton w ubiegłorocznych wyborach prezydenckich, a połowa na Trumpa. Z badania wynika, że aż 66 proc. wyborców Trumpa chwyta za pilota, kiedy "mowa dziękczynna" zdobywcy Oscara zmienia się w wystąpienie polityczne. Tymczasem tylko 19 proc. badanych Demokratów przyznała, że ma ochotę zmienić kanał, kiedy słyszy polityczne apele zdobywcy bądź zdobywczyni Oscara.