Steve Jobs - współzałożyciel Apple'a, mesjasz ery komputerów. W filmie Danny'ego Boyle'a jest kimś równocześnie nadludzko błyskotliwym i nieludzko cynicznym. Kiedy tłumaczy swoje idee, za każdy razem wygląda to jak scena z filmu o Jamesie Bondzie, w której arcyłotr wyjawia plan anihilacji całego świata.
Scenariusz Aarona Sorkina jest skonstruowany tak, aby zarówno prześledzić karierę Jobsa, jak i przyjrzeć się mu z bliska w wybranych momentach życia. Historia podzielona jest na trzy oddalone w czasie części, z których każda opowiada o przygotowaniach do oficjalnej premiery nowego modelu komputera. Zawsze przebiega to tak samo. Wokół Jobsa tańczą współpracownicy i bliscy, a na salę schodzą się goście, tupiąc z ekscytacji i zniecierpliwienia.
Film składa się z serii konfrontacji. Jobs (Michael Fassbender) stawia czoła kolejnym osobom ze swojego otoczenia, w tym wiernej pomocnicy Joannie (Kate Winslet), kumplowi Wozowi (Seth Rogen), mentorowi Johnowi (Jeff Daniels), byłej dziewczynie Chrisann (Katherine Waterston) i dorastającej córce Lisie (Perla Haney-Jardine, Ripley Sobo i Makenzie Moss). Równocześnie narcystyczny i zdeterminowany, co upodobania go do staromodnych dyktatorów, chce za wszelką cenę udowodnić, że ma rację, obojętnie, czy chodzi o kluczowe sprawy, czy o zwyczajne pierdoły.
To wszystko przyjmuje formę wściekłego słownego ping-ponga. Dialogi pozostają niezmiennie błyskotliwe, ale czasami drażnią łopatologicznością. Niektóre konkluzje są podawane zbyt ostentacyjnie, przez co można odnieść wrażenie, że słucha się nie żywej rozmowy, tylko eseju, którego fragmenty recytują kolejni aktorzy. Tak, Jobs zmaga się z traumą bycia dzieckiem z adopcji. Owszem, jego talent w dużej mierze ogranicza się do umiejętności manipulowania ludźmi. Tym, co nie zostaje w filmie bezpośrednio wytłumaczone, a co wydaje się najciekawsze, jest zagadnienie werbalnej przemocy. Rzucane przez Jobsa inwektywy, groźby i oskarżenia stopniowo budują mur między nim a światem - mur, w który uderza głową w trzecim akcie.
Ta historia na pierwszy rzut oka nie wydaje się materiałem dla Danny'ego Boyle'a. Mając do wyboru nakreślenie portretu postaci lub spektakl, brytyjski reżyser zazwyczaj wybierał to drugie: w "Trainspotting" zmienił mozaikową książkę o szkockich ćpunach w teledysk, a w "127 godzinach" opowiedział o unieruchomionym sportowcu w hiperkinetycznej formie. W "Stevie Jobsie" powściąga się, jak tylko może, i przelewa swoją energię na aktorów. Bohaterowie są przerysowani i nadaktywni: cały czas gdzieś biegną, wypluwając z siebie potoki słów, trochę jak Spud z "Traisnpotting", który przychodzi na rozmowę o pracę po kresce amfetaminy. Boyle dość rzadko decyduje się na wizualne odjazdy - i za każdym razem popełnia błąd, gdyż jego popkulturowa wrażliwość w połączeniu z natchnionymi monologami Jobsa daje w efekcie coś, co wygląda jak po prostu kolejna reklama Apple'a.
Najbardziej razi to w finale. Chociaż Jobs doczekuje się częściowego rozgrzeszenia, to wciąż pozostaje ambiwalentną postacią. Zamiast wygrać wszystkie niuanse tej konkluzji, Boyle dociska pedał gazu i funduje widzom łzawą apoteozę.
7/10
"Steve Jobs", reż. Danny Boyle, USA 2015, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 13 listopada 2015 roku.