Nowe Horyzonty 2011
Reklama

Mariusz Wilczyński: Kolejny raz udowadniam sobie, że nie jestem karierowiczem

Jeden z najbardziej utytułowanych polskich twórców animacji, Mariusz Wilczyński, pracuje nad najbardziej osobistym filmem w swojej karierze. I najtrudniejszym. W "Zabij to i wyjedź z tego miasta" usłyszymy plejadę polskich gwiazd. Obok nieżyjących legend: Gustawa Holoubka i Ireny Kwiatkowskiej, w animacji "zagrają" również głosy: Andrzeja Wajdy, Marka Kondrata, Barbary Kraftówny i Zbigniewa Bońka.

Mimo że światowa premiera "Zabij to i wyjedź z tego miasta" zaplanowana jest dopiero na 2013 rok, artysta już teraz w rozmowie z Tomaszem Bielenia opowiedział o przygodach towarzyszących pracy nad filmem. W końcu "czas animatora płynie trochę inaczej"...

Mariusz Wilczyński: - Nie chcę chwalić dnia przed zachodem słońca, ale równocześnie nie chcę być szczególnie skromny... Myślę, że "Zabij to i wyjedź z tego miasta" to będzie film, który zredefiniuje pojęcie animacji w Polsce.

Dla pana będzie też rodzajem inicjacji. Nigdy nie robił pan pełnometrażowej animacji.

Reklama

- Nigdy nie pisałem też dialogów. Nigdy nie miałem śmiałości startować do takich aktorów, do jakich wystartowałem. I nigdy mi do głowy nie przyszło, że ci aktorzy się zgodzą, a wszyscy się zgodzili.

- Fragmenty filmu, na poziomie animatiku, widziało już parę osób. Wszyscy się popłakali. Czy to Mariusz Frukacz - dyrektor festiwalu OFAFA, czy to Jurek Armata [autor książki o twórczości Mariusza Wilczyńskiego], czy też krytyk sztuki Adriana Prodeus - wszyscy ryczeli jak bobry. Ale chciałem, żeby ten film był mocny. Chciałem, żeby mnie wyczyścił z traum, które od dawna we mnie tkwią. Ten trud, który wkładam... Ja nad tym filmem pracuję już 5 lat, będę pracował kolejne 3 lata. Nie chcę zmarnować tego wysiłku.

Chłopięce marzenie

- Ten film jest też dowodem na to, że nie jestem artystą, który spekuluje, bądź z rozmysłem kieruje swoją karierą. To, że moja sztuka została nagrodzona, to efekt tego, że zawsze byłem niezależny i zawsze robiłem swoje. Przecież po tym wszystkim co się wydarzyło, kiedy "Kizi Mizi" miało premierę w Museum od Modern Art w Nowym Jorku, po tym jak się dostało na Berlinale... Jestem w takim punkcie kariery, że powinienem kuć żelazo póki gorące. Czyli robić "Mistrza i Małgorzatę", nad którym równolegle do "Zabij to i wyjedź z tego miasta" siedzę od kilku lat. Uzyskałem już nawet zgodę od kilku poważnych aktorów - nie mogę teraz wymieniać nazwisk, ale w jednym przypadku możemy mówić o gwieździe Hollywood, nawet na wsi w Bieszczadach wiedzą, kto to jest. "Mistrz i Małgorzata'' będzie miał schizofreniczne rozdwojenie subiektów narratora, dwa spojrzenia, dwie narracje - stąd dwie muzyki. Jedną już zrobił Tomasz Stańko, do drugiej części przymierza się Laurie Anderson.

- To powinienem teraz zrobić, żeby wypłynąć jeszcze mocniej w świecie. A ja pieprzę to, bo serce mi każe zrobić "Zabij to i wyjedź z tego miasta", ten polski film i będę go robił jeszcze 3 lata. Z muzyką Nalepy. Z niesamowitą muzyką Tadeusza Nalepy... Kuratorom z MoMA już też się to zaczyna podobać. Najbardziej cieszy mnie jednak to, że kolejny raz udowadniam sobie, że nie jestem karierowiczem. Tak więc mój "Mistrz i Małgorzata'' jeszcze trochę poczeka. Ale myślę, że to mu wyjdzie tylko na dobre, że jeszcze trochę zdobędę potrzebnych doświadczeń, bo to piekielnie trudny dla mnie film.

W "polskim filmie" też będą jednak gwiazdy...

- No tak, obsada jest gwiazdorska. Ale to nie o to chodzi, że gwiazdy... Dla chłopaka, który wyrastał na kiepskich łódzkich podwórkach, takie postaci jak Irena Kwiatkowska, czy Gustaw Holoubek to był istny panteon. Brałem tych ludzi trochę na zasadzie chłopięcego marzenia.

Bo też tematyka "Zabij to i wyjedź z tego miasta" jest wybitnie autobiograficzna.

- Wszystkie moje filmy są trochę autobiograficzne. Trochę jak pamiętnik...Ten film się rozrastał. Na początku to miało być 20 minut, potem 40 minut, potem 50 minut. Następnie myślałem: "srał pies, jak trzeba, to będzie i 80 minut". Skończyło się na 104 minutach. A postaci? Na początku wielu z nich nie było w filmie a jeśli były, to były - tak jak dotychczas - nieme. Nigdy nie opierałem bowiem swoich filmów na słowie. W związku z tym, że lubię wchodzić w rzeczy, których wcześniej nie robiłem, a poza tym uświadomiłem sobie, że animacja powyżej 30 minut nie obroni się bez słowa, wydało mi się to ciekawe.

- Nie chcę powtarzać [schematu] "Kizi Mizi", chociaż wiem jak zrobić kolejne takie filmy, ale już to zrobiłem, już to przeżyłem. Chciałem więc spróbować czegoś innego, ale tak naprawdę nie wiedziałem, w co się pakuję. Na początku miał być tylko narrator, potem dochodziły kolejne osoby, na końcu okazało się, że tych postaci jest 25.

Kondrat "podciągnął" Wajdę

Oprócz zawodowych aktorów w pańskim filmie usłyszymy również głosy osób, których nie spodziewalibyśmy się nigdy usłyszeć w podobnych rolach. Andrzej Wajda jako ikona światowej kreskówki? Trochę perwersyjne.

- A tam perwersyjne... Pan Andrzej podłożył głos pod 90-letniego bohatera jednej z najbardziej znanych kreskówek na świecie; bohatera, który narodził się na początku lat 30. XX wieku. To próba rozliczenia się z tym naszym pieprzonym mitem, że zatrzymujemy się na 25. roku życia, jesteśmy cały czas młodzi, nie chorujemy, a jak chorujemy - to musimy gdzieś wypie..., żeby nas nikt nie oglądał. Stąd ten powszechnie znany od kilkudziesięciu lat kolejnym pokoleniom dzieci bohater. Wszyscy myślimy przecież, że on ma wciąż 10 lat, a tu się okazuje, że on już jest starcem. Ale nie wiemy do końca w tym filmie, czy on jest tą kreskówkową ikoną światowej popkultury, czy jest tylko powstańcem warszawskim, który zbzikował i przebrał się w taki mundurek.

- To jest możliwe tylko w animacji, tak poprowadziłem tę postać, w ogóle cały film jest tak skonstruowany, jakbyśmy oglądali swój sen, nie wszystko można dotknąć. I tak jest właśnie z tą postacią. Niby są momenty, kiedy ewidentnie wychodzi, że to powszechnie znany na całym świecie bohater kreskówek, ale równocześnie są takie kwestie, z których wynika, że to jest rzeczywiście opowieść faceta, który miał tak traumatyczne przeżycia z Powstania Warszawskiego, że mu się w głowie pomieszało.

- Zresztą w moim filmie jego żoną jest 98-letnia postać z tej samej bajki, która w amerykańskim oryginale była tak samo chłopcem, ale w polskim tłumaczeniu jest rodzaju żeńskiego. Ożeniłem ich, bo u mnie na podwórku wszyscy wiedzieli, że oni są małżeństwem. Więc tu też jest parę sygnałów, że ta postać to także prawdziwa gwiazda kreskówek, ale z drugiej strony jawi się jako stara kobieta, która przeszła getto i jako jedna z nielicznych ocalała. Fantastycznie zagrała ją dla mnie Irena Kwiatkowska.


- Tłumaczę to, bo dziennikarze zwykle podchwytują: "O, Andrzej Wajda jako światowa ikona kreskówek!". Miałem kłopot, żeby wytłumaczyć to samemu panu Wajdzie. Kręcił właśnie "Tatarak", była grobowa atmosfera na planie, pani Krystyna Janda - wiadomo, ten jej smutek się wszystkim udzielał. W tym samym czasie Paweł Edelman [operator "Tataraku"] miał mnie rekomendować i przekonywać Wajdę, żeby "zagrał" zestarzałą gwiazdę filmów animowanych dla dzieci. Trudno było przekonać go, że to nie jest żaden wygłup. Zgadzał się, potem rezygnował, znów się zgadzał, znów rezygnował. Ale miałem też rekomendacje wielu osób, m.in. Michała Kwiecińskiego, który był producentem "Tataraku" i "Katynia". W końcu pan Andrzej Wajda się zgodził. Ale sporą część jego partii "podciągnął" Marek Kondrat, który poza tym zagrał inną rolę - wcielił się w postać mojego ojca.

To już kolejne, po występie w "Małej maturze 1947" Janusza Majewskiego, "złamanie się" Kondrata po decyzji o rezygnacji z aktorstwa.

- Też mnie zaskoczyło, że się zgodził. Ale co? Raz - miałem rekomendację Wajdy. Poza tym wszystkim aktorom musiałem dać scenariusz i rysunki. A to są takie gwiazdy... Ja nie mam budżetu, żeby pani Jandzie najpierw zaproponować stawkę, a potem dać scenariusz. Z góry wiadomo, że ja ich zapraszam do filmu, który jest niskobudżetowy. Pan Kondrat w ogóle nie chciał pieniędzy. I co miałem zrobić? Panu Olbrychskiemu kupiłem przynajmniej super wino. W przypadku pana Kondrata nie wiedziałem, jak się odwdzięczyć, bo on ma najlepszy w Polsce sklep z winami .

- Potem mi dopiero realizator dźwięku, Franciszek Kozłowski, uświadomił: "Wilku, co ty możesz...? Jak on by ci miał powiedzieć stawkę dzienną, to kilkadziesiąt tysięcy by wyszło". Abstrakcja. On nie chce pieniędzy, on to robi za darmo. Z Markiem Kondratem jest w ogóle osobna historia. Już chyba czwarty raz przyszedł, dogrywał swoje partie, angażuje się, chce oglądać, bardzo mu się podoba. Ostatecznie dałem mu wykonany tylko dla niego rysunek.

Łzy w kącikach oczu

W pańskim filmie usłyszymy też Barbarę Kraftównę. Z jej rolą związana jest osobista historia legendarnej aktorki.

- No tak.. ja o tym nie wiedziałem. Pani Barbara przeczytała scenariusz, zgodziła się, po czym przyszła na nagranie. Ja to nagrywam w takim studio, gdzie się głównie reklamówki robi. A ludzie, którzy robią reklamówki, są często mało wrażliwi na uczucia, które płyną z kabiny. I nagle coś się takiego stało, że jak pani Kraftówna nagrała swoją kwestię - pierwszy raz coś takiego widziałem - wszyscy siedzieli ze łzami w kącikach oczu. Ze mną włącznie. Nie wiedziałem, co się stało. Ona taka malutka, kruchutka, już starsza pani.

- Kiedy dziękowałem jej menadżerce, to wtedy usłyszałem: "Wie pan, ona się teraz nikomu nie godzi. Dla pana zrobiła wyjątek. Ale wie pan, dlaczego tak przekonująco zagrała tę rolę?" . "Bo jest świetną aktorką?" - zgadywałem. "Parę dni temu zmarł jej jedyny syn... Ona mówiła właśnie do niego". Pani Kraftówna gra u mnie matkę autora na łożu śmierci. Mam to. Zgodziła się.

- Mam dużo więcej takich wzruszających, ściskających za serce, szczerych rzeczy. Pana Holoubka nie zdążyłem nagrać, ale dostałem taśmę od jego syna Janka, który obejrzał wstępne materiały, przeczytał scenariusz i postanowił mi pomóc. Otrzymałem więc monologi Holoubka, których jego syn nie odważył się użyć w filmie poświęconym swojemu ojcu ["Słońce i cień" z 2007 roku]. (...) W moim filmie Gustaw Holoubek wciela się w postać mojego alter ego, czyli jest mną, jak będę miał 90 lat. To piekielnie wzruszająca rola. Kiedy się słyszy, jak Gustaw Holoubek opowiada, czym jest przyjaźń, to po prostu jest się na granicy płaczu.

A Boniek? Co robi wśród tych wszystkich gwiazd Zbigniew Boniek?

- Proszę pana, Zbigniew Boniek to jest w moim życiu niezwykle ważna postać. Mieszkałem w Łodzi, która była zasranym, zasikanym, pleśniejącym miastem. Śmierdziało octem i można było stracić życie, a w najlepszym wypadku zęby na ulicy. I w tym mieście mieszkał Zbigniew Boniek - jeden z najlepszych piłkarzy na świecie, który jeździł, tak samo jak ja, jakimś zaszczanym tramwajem... Nagle zrozumiałem, że w tym zabetonowanym, ponurym, spacyfikowanym przez tego ch... Jaruzelskiego kraju, wcale nie jesteśmy gorsi od tych z Zachodu. Bo ten Boniek kiwa najlepszych na świecie i jeszcze strzela im bramki. To mi dodało wiary we własne możliwości. Zwłaszcza, że ten gość mieszkał dwa bloki dalej. Kurde!

- Jak go poznałem, zrozumiałem dlaczego był tak wielkim sportowcem. Jak się z kimś pracuje, od razu się wyczuwa, że ten ktoś jest ponadprzeciętny. Z Bońkiem było tak, że przyszedł, rolę miał trudną, ale jak tylko zapoznał się ze swoimi kwestiami, z miejsca zaczął dyrygować. Od razu był szefem. To było niesamowite.

Kogo zagrał Zbigniew Boniek?

- Zbigniewa Bońka! Przecież on jest jak Jan Paweł II albo Wałęsa. Czasem spotykam na świecie ludzi, którzy nie wiedzą kto to Wojtyła, a Bońka kojarzą.

"Zabij to i wyjedź z tego miasta" ma mieć najpierw premierę w Nowym Jorku, dopiero później planuje pan pokazać film w Polsce. Dlaczego tak?

- Bo taka jest naturalna kolejność. Najbardziej prestiżowe miejsca na świecie żądają pierwszeństwa. A dla mnie muzea są ważniejsze od festiwali. Więc światowa premiera odbędzie się w Nowym Jorku. Tylko tyle mogę dzisiaj powiedzieć. Potem - jeżeli będzie go chciał jakiś festiwal klasy A, powiedzmy Berlinale, to będzie festiwal klasy A. Na końcu polska premiera. Niewykluczone, że na festiwalu Nowe Horyzonty, który jest szczególnym miejscem, to jest impreza marzeń, jeden z najlepszych festiwali na jakim byłem. W Polsce żaden inny festiwal nie może się z nim równać.

Mówimy o 2013 roku?

- Światowa premiera w 2013, polska - 2014. Czas animatora płynie trochę inaczej... W jednym z wywiadów powiedziałem, że często współpracuję z Tomaszem Stańko. Potem ten sam dziennikarz zapytał o to Stańkę, a ten odpowiedział: "...bo ja wiem?". Jakiś czas później siedziałem ze Stańką i mówię mu: "Kurczę, Tomek, no co ty..?". I uzgodniliśmy w czym rzecz. To wynika z tego, że jeżeli ja angażuje Tomka do co drugiego mojego filmu, to z mojego punktu widzenia jest on moim stałym współpracownikiem. Dla niego - jeśli on mi coś co 5 lat napisze - to jest to żadna współpraca.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy