"Ostatni taniec": Game time! [recenzja serialu dokumentalnego Netflix]

Michael Jordan w 1984 roku, fot. Tom Berg /WireImage /Getty Images

Bóg objawił się w Chicago. Był rok 1984, stara hala Chicago Stadium, przerzedzone trybuny witały młodziaka z Uniwersytetu Północnej Karoliny, wybranego do drużyny Chicago Bulls podczas draftu NBA. Już pierwszego dnia zapowiadał, że jego celem jest zdobycie mistrzostwa, że chce, by Byki stały się marką szanowaną, podziwianą, jak inne drużyny w lidze - Lakersi, Philadelphia 76ers czy Boston Celtics. Nikt jednak nie podejrzewał, że stanie się on tym, kim się stał. Że będzie grał pod koszem w sposób, którego nie można opisać słowami, że klub, który inni spisywali na straty, wyniesie na sam szczyt.

Chicago Bulls za czasów mitycznej kariery Michaela Jordana stało się najsłynniejszą drużyną sportową w historii świata, bez względu na dyscyplinę, a on sam ikoną, która popularnością - jak głosiły nagłówki gazet - przebiła papieża i Chrystusa. Serial dokumentalny "Ostatni taniec" to świadectwo tamtego czasu.

10-odcinkowy serial Netflixa jest więc historią najsłynniejszego człowieka na Ziemi, którego gwiazda rozbłysła do niewiarygodnych rozmiarów, a przede wszystkim powrotem do niepowtarzalnego czasu, kiedy Byki zmieniły wyobrażenie całego świata o NBA. Opowieść ta zaczyna się jednak jakby od końca - od sezonu, który miał okazać się zmierzchem wielkiej dynastii Chicago Bulls, po którym nic w świecie sportu nie było już takie samo.

Reklama

Na początku sezonu 97-98 Chicago Bulls byli już pięciokrotnymi mistrzami w poprzednich siedmiu latach. Rozpoczynając wyścig o drugie potrójne mistrzostwo, ta niedościgniona drużyna przechodziła jednak głęboki kryzys. W zarządzie organizacji mówiło się, że zawodnicy są na finiszu swoich najlepszych lat i nadszedł czas na przebudowę starzejącego się składu. Nastroje w szatni były zaś skrajnie odmienne od logiki kierownictwa, koszykarze myśleli tylko o jednym - szóstym tytule mistrzowskim, który udowodniłby wszystkim niedowiarkom, że nie są gotowi na zakończenie kariery i w tak fantastycznej formie mogą jeszcze wiele osiągnąć. Konflikt ten był więc sporem o to, na jakich zasadach można rozbić wysiłek sław, które codziennie wychodzą na parkiet z całą swoją autentyczną i szczerą sportową pasją. A także z jakiego powodu można zmieniać model organizacyjny sprawnie działającej maszyny.

"Ostatni taniec" oferuje fascynujący wgląd w tamten gorący, obfitujący w negocjacje i konfrontacje okres z historii Byków, a to dzięki temu, że telewizja ESPN otrzymała wówczas niemal nieograniczony dostęp do zespołu. Kamery towarzyszyły zawodnikom na każdym kroku, w ten sposób powstały setki godzin unikatowych nagrań, które doskonale ilustrują tarcia wewnątrz klubu i ducha tego wyjątkowego czasu. Aż dziw bierze, że materiały te nie ujrzały dotąd światła dziennego. Że przez ostatnich 20 lat zalegały na dnie szuflady, kurzyły się w archiwum.

Media jasno wskazują dziś winę samego Jordana, który konsekwentnie odmawiał emisji nagrań i forsują tezę, że nostalgia, która rozgorzała w widzach po emisji serialu, jest niczym innym, jak wizerunkową manipulacją i PR-ową sztuczką ze strony samego koszykarza. Jako współproducent widowiska, Jordan miał ponoć przejąć nad nim kontrolę i dysponować ostatnim słowem - autoryzować każdą scenę i dokonywać ostrej selekcji tego, co mogło znaleźć się na ekranie. Na niekorzyść produkcji działa również fakt, że Horace Grant, Scottie Pippen, Kendrick Perkins i Toni Kukoč, jego koledzy z drużyny, ocenili serial negatywnie. Jako obraz pełen przeinaczeń, przemilczeń, prześlizgiwania się przez niewygodne kwestie i przejaw zadufania Jordana, w którym historia widziana jest oczami tylko jednego człowieka.

Ja jako widz daleki jestem jednak od egzekwowania sprawiedliwości, osądzania i ferowania wyroków, czy też godzenia dwóch stron zawodniczego sporu. Nie chcę wchodzić w osobiste animozje, albo prowadzić śledztwa wokół tego, co z życia Jordana zostało pominięte, na ile udało się twórcom zachować niezależność. Żaden serial nie jest nigdy pełnym zapisem rzeczywistości, raczej skromnym wycinkiem, dlatego wolę skupić się na tym, co wycinek ten w "Ostatnim tańcu" faktycznie ze sobą niesie. I nie jest to bynajmniej rzecz nakręcona zgodnie z duchem nieskazitelnej, bezczelnie ocenzurowanej hagiografii, gdyż do kilku przywar w tym serialu Jordan jednak się przyznaje. A nadludzkich pokładów determinacji, zaciekłości i tego, że nigdy nie odpuszczał: ani jednego spotkania, ani jednej akcji, nie można mu odmówić.

Spragnionym sensacji i aktu spowiedzi "Ostatni taniec" dostarcza, w moim przekonaniu, portretu dość złożonego i sprawiedliwego, który pozwala spojrzeć na sylwetkę Jordana z różnych perspektyw - ukazuje sportowca niewątpliwie genialnego, którego zżera jednak jego własna ambicja i poczucie wyższości. Samoluba zdeterminowanego do tego, by wygrywać w pojedynkę, hazardzisty przesadnie rywalizującego w każdym aspekcie życia i tyrana, który miał świadomość tego, że przeraża innych ludzi. Który w okrutny, apodyktyczny wręcz sposób testował lojalność i sprawdzał swoich kolegów z zespołu, czy są wystarczająco silni, żeby dzielić z nim miejsce w zespole; który oddawał się grze w pokera za wysokie stawki, ryzykując starannie wypracowany wizerunek.

"Ostatni taniec" nie jest według mnie stricte hagiografią Jordana z jeszcze jednego powodu - słynny MJ nie ściąga na siebie całej uwagi. Mimo iż twórcy mają świadomość, że Jordanowi nikt nigdy nie był w stanie dorównać, to słusznie dopuszczają do głosu fakt, iż o jego wielkości przesądzili ludzie, którzy umieli zbudować wokół niego drużynę.

Mnie osobiście zapadły w pamięci odcinki poświęcone w dużej mierze dobremu duchowi Bullsów, Scottiemu Pippenowi, wyjaśnieniu genezy Toniego Kukoča, Steve'a Kerra czy Dennisowi Rodmanowi - ekscentrykowi z kolorową fryzurą, który miał w zwyczaju ciężko imprezować, ale przy tym równie ciężko trenować i pokazywać wielkie serce do gry. Nad tym wszystkim unosi się wyraźna aura niesamowitości roztaczana przez Phila Jacksona. Trenera, nauczyciela i duchowego przewodnika Byków, który za sprawą praktyk zen i technik medytacji stosowanych podczas treningów, potrafił połączyć te wszystkie silne osobowości w jedną, idealną kombinację.

Można odnieść wrażenie, że na tle Jordana wszyscy inni w "Ostatnim tańcu" wypadają jako aktorzy drugiego planu i jednocześnie spierać się, czy tę przewagę czasu ekranowego należy uznać za stosowną. Ale można też pogodzić się z tym, że jako lider, synonim sportowego kunsztu i popkulturowy heros wszech czasów Jordan zawsze będzie dominować, wyrywać się przed szereg. I nie ma na co się obruszać. Ważniejsze od toczących się wokół tego naprawdę kapitalnie zrealizowanego serialu sporów i krytycznych dyskusji jest sam fakt, że mogliśmy przeżyć to wszystko jeszcze raz. Zatańczyć, pofrunąć, wcisnąć w usta kubańskie cygaro, a po wszystkim pogrzebać w szafie za starymi Jordanami i koszulką z numerem 23. Hasło wiosny 2020? "Game time!".

9/10

"Ostatni taniec" (The Last Dance), reż. Jason Hehir, USA 2020, dystrybucja: Netflix.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ostatni Taniec | Netflix
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy