Najlepsze dokumenty

"Arnold" nie mówi Hasta la vista swojemu mitowi [recenzja]

Arnold Schwarzenegger w dokumencie "Arnold" /Netflix /materiały prasowe

Nie jest dla mnie zaskoczeniem, że Arnold Schwarzenegger tak łatwo jest w stanie zrezygnować z cukru i trzymać mimo 75 lat zdumiewającą formę fizyczną. Mister Universe i Gubernator-Terminator aplikuje sobie cukier w inny sposób. Netflixowy serial "Arnold" jest słodszy niż austriackie pralinki i pomnikowy bardziej niż ciało Arnolda w 1970 roku, gdy był najlepiej wyrzeźbionym człowiekiem kuli ziemskiej.

"Arnie": Jak opowiedzieć "amerykański sen"

Na Apple TV+ można oglądać dokument "Still: Michael J. Fox Movie" w reżyserii zdobywcy Oscara Davisa Guggenheima. Historia jednej z ikon hollywoodzkiego kina przełomu lat 80. i 90. XX wieku jest opowiedziana słowami samego aktora, który dowiedział się przed trzydziestymi urodzinami, że cierpi na Parkinsona. Pełna ironii i czarnego humoru historia poniewieranego dziś przez chorobę 61-latka jest błyskotliwą i brawurową mieszanką opowieści samego Foxa z fragmentami jego seriali i filmów, które pieczołowicie wyselekcjonowane, tworzą spójną narrację, przeprowadzającą nas przez jego fenomenalną karierę i chorobę. Trzygodzinny dokument podzielony na odcinki o sportowej, aktorskiej i politycznej drodze Arnolda Schwarzeneggera jest przeciwieństwem półtoragodzinnej historii Foxa.

Reklama

Zestawiam ze sobą te dwie produkcje, by pokazać, w jak różny sposób można opowiedzieć inspirującą historię o sięgnięciu, dzięki ciężkiej pracy i wytrwałości, po coś, co ochrzczono "amerykańskim snem". "Arnold" nie ma oczywiście dramatycznego ładunku filmu o pogrążonym w śmiertelnej chorobie Foxie. Schwarzenegger wciąż jest w świetnej formie fizycznej, nadal konkuruje o największy biceps i karabin z Sylvestrem Stallone (choć teraz to już rywalizacja dinozaurów na małym ekranie), ma swój pierwszy serial akcji Netflixa "Fubar" (Stallone wygrywa pojedynek w świetnym "Królu Tulsy") i fruwa po świecie jako zielona i ekologiczna część amerykańskiej prawicy, którą Donald Trump nazywa RINO (Republikanie tylko z nazwy).

Tyle, że Arnold ma swoje trupy w szafie, które tutaj są odsłonięte w bardzo zachowawczy i koncesjonowany przez narratora sposób. Serial Netflixia jest hagiografią, a nie rasowym dokumentem. Na dodatek jest to hagiografia z gadającymi głowami samych przyjaciół bohatera (James Cameron, Stallone, Jamie Lee Curtis, Danny De Vito i kumple ze świata kulturystyki), którzy zaświadczają o jego pracowitości, wspaniałości i innych "ochach i achach" napompowanych jak triceps i pióra Mister Universum.

"Arnold": Selfie bicepsu z Instagrama

Droga Schwarzeneggera jest oczywiście inspirująca. Wychowany w surowym austriackim domu przez weterana drugiej wojny światowej i chorobliwie pedantyczną matkę, Arnold był od dziecka zmuszany do rywalizacji z bratem. Wyśmiewany za rzeźbienie i smarowanie olejkami ciała, a nie granie w piłkę czy inny narodowy sport Europejczyków, katorżniczą pracą wszedł na szczyt drabiny w swojej dyscyplinie sportu. Wszystko przez to, jak mówi legenda kreowana przez Arnolda, że zobaczył w młodości na ekranie Rega Parka jako Herkulesa i zapragnął być najsilniejszym człowiekiem w Hollywood.

Jak to bywa w legendzie, to właśnie rola mitycznego siłacza była oficjalnym debiutem ("Herkules w Nowym Jorku" z 1969 roku) ledwie mówiącego po angielsku Austriaka w wyśnionej na austriackiej prowincji "fabryce snów". Reszta jest pięknym mitem, który Netflix pieczołowicie pielęgnuje. Cóż, po serialu "Fubar" i Arnoldzie można nazwać tą platformę Schwarzenetflixem.

Takie mity są potrzebne, bo inspirują i podkreślają to, co obiecała nam wizja Ameryki: największy sukces jest na wyciągnięcie ręki, o ile jest poprzedzony ciężką pracą. W paskudnych czasach celebrowania wiktymizacji i okadzania kultu ofiary, przyklaskuję takiemu przesłaniu obiema rękoma. Tyle, że najciekawsze opowieści o pucybucie, który zostaje milionerem, są wtedy, gdy naświetlają cały obraz bohatera. Również ten dla niego niewygodny.

Dowiemy się z miniserialu o nieślubnym dziecku Arnolda i rozwodzie z Marią Shriver, która gwiazdora kina akcji i kulturystę wprowadziła do klanu Kennedych, co dało mu potem politycznego kopa na stanowisko gubernatora Kalifornii. Po raz kolejny Arnold przeprasza też kobiety, które w ciągu jego sportowo-aktorskiej kariery mogły czuć się molestowane seksualnie. Tyle, że to wszystko wygląda jakby Chat GPT napisał, jak pokazać w obły i gładki sposób własne potknięcia: "Hej Siri - powiedz mi, jak przeprosić za swoje winy i nie zrobić rysy na własnym pomniku?". Ten dokument jest momentami jak selfie bicepsu z Instagrama.

"Arnold": Może fanom Schwarzeneggera to wystarczy, ale...

Tylko raz Schwarzenegger mnie szczerze rozbawił swoją szczerością, gdy użył słowa niemieckiego "smäh" na opis tego, jak budowano jego wizerunek w latach 80., gdy trzepał miliony na reklamach i w popularnych talk-show. "Smäh" to po angielsku bullshit, czyli... ściema. Czy jednak dokument "Arnold" nie jest kontynuacją używania przez jego pijarowców słowa "smäh"?

W ostatnim odcinku widzimy, jak wciąż będący na amerykańskiej prawicy (choć na jej lewym skrzydle) Schwarzenegger sprzeciwia się antysemityzmowi, spaceruje po Auschwitz i maluje się jako główny oponent trumpizmu. Dlaczego w takim razie nie ma odniesienia do znanego faktu, że jego ojciec dobrowolnie służył od 1938 roku w nazistowskiej armii i walczył w imieniu Hitlera w Belgii, Afryce Północnej i był ranny pod Leningradem?

Schwarzenegger zestawia za to ze sobą syndrom stresu pourazowego swojego ojca z tym, co dzieje się obecnie na froncie ukraińskim. Serio? Przecież w autobiografii z 2012 roku pisał o brutalności ojca Gustava i jego uwikłaniu w nazizm. Masowy widz Netflixa ma się tego nie dowiedzieć? Szkoda też, że nie słyszymy Marii Shriver opowiadającej o jego podwójnym życiu i rozwodzie. Pokajanie się Arniego wystarcza?

Fanom Schwarzeneggera to pewnie wystarczy, bo oni chcą po prostu zajrzeć za kulisy życia austriackiego boga Herkulesa, żyjącego na Olimpie z napisem Hollywood, który etyką pracy, poświęceniem i determinacją ducha okraszoną na ekranie truizmem Nietzschego (swoją drogą, syn nazisty cytujący autora Zaratustry to urocza perwersja) wszedł na sam szczyt. Ja wychowałem się na kinie VHS lat 80. i również Arniego podziwiam od dziecka. Nie zmienia to jednak faktu, że spiżowych pomników nie lubię. No i zawsze uważałem Sylvestra Stallone za ciekawszego twardziela i o niebo lepszego aktora. Arnold nie mówi więc Hasta la vista swojemu mitowi, ale może kiedyś "he will be back" by dać nam w pełni szczery epilog?

6/10

"Arnold", reż. Lesley Chilcott, USA 2023, premiera Netlix: 7 czerwca 2023 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Arnold Schwarzenegger
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama