Dla wszystkich ten film jest przeżyciem bardzo osobistym
To może być rok Artura Żmijewskiego. Dotychczas honorowany głównie Telekamerami za rolę Jakuba Burskiego w serialu "Na dobre i na złe", w tym roku zagrał już znaczące partie w "Świadku koronnym" i "Bezmiarze sprawiedliwości". Najważniejszym jego filmem w 2007 roku jest jednak chyba "Post mortem. Opowieść katyńska" Andrzeja Wajdy.
Jak pan wspomina pracę na planie filmu "Post Mortem. Opowieść katyńska"?
Artur Żmijewski: Przyznam, że ten film przeżywam w sposób szczególny: pełny jest sytuacji, w których próbuję sobie wyobrazić siebie. Nigdy wcześniej nie miałem takiego odczucia, nawet kiedy kręciłem z Jerzym Kawalerowiczem film o polskim zesłańcu Wincentym Migulskim, opisanym przez Tołstoja.
Tym razem moja wyobraźnia na planie zadziałała w sposób zupełnie inny niż dotychczas. Nagle uświadomiłem sobie, że te setki ludzi, którzy stoją wokół mnie na planie, uosabiają zaledwie ułamek tej ludzkiej masy, którą zakatowano w Katyniu. W książkach wygląda to inaczej, ale kiedy widzi się to na własne oczy, świadomość, że mordując tak wielką część inteligencji odebrano Polsce głowę, myśl i sumienie - jest szczególnie przejmująca. Zwłaszcza, kiedy ta refleksja, jak w moim przypadku, pojawia się w trakcie kręcenia sceny nad dołami katyńskimi. Nad tym widokiem złożonych w masowym grobie ciał - choćby to były tylko świetnie ucharakteryzowane manekiny, jak na planie "Post mortem" - nie można przejść obojętnie. Tu trzeba czapki uchylić przed charakteryzatorami i dekoratorami, którzy tę scenę przygotowali. Jazda kamery wzdłuż tego grobu, nad ciałami przed chwilą zamordowanych musi robić kolosalne wrażenie...
Dla każdego z nas ten film był bardzo osobistym przeżyciem, to oczywiste. Zwłaszcza jeśli pamięta się, że do tej pory takiego filmu nie można było nakręcić. "Post mortem" to pierwszy film fabularny o Katyniu, a taki utwór, odwołujący się do przeżyć konkretnych ludzi, pokazujący jak to mogło być naprawdę - bo przecież prawdy o tym, jak to było w Katyniu, już chyba nie poznamy - robi większe wrażenie niż niejeden dokument.
To była pańska pierwsza praca z Wajdą?
Artur Żmijewski: Nie, po raz pierwszy spotkałem się z panem Andrzejem kilka lat temu, przy filmie "Wyrok na Franciszka Kłosa", gdzie grałem niemieckiego oficera. "Post Mortem" to moje drugie spotkanie z Wajdą i po raz drugi w mundurze.
Może to, co powiem, zabrzmi trochę trywialnie, ale z panem Andrzejem pracuje się po prostu łatwo. Odnosi się wrażenie, że nic w jego obecności nie stwarza problemu. Bo nawet jeśli ten problem się pojawi, to on go błyskawicznie rozwiąże. Na czym to polega? Przede wszystkim na tym, że ma on niesamowite doświadczenie, fantastyczny warsztat i jeszcze jedno - najważniejsze: zanim zacznie kręcić film, widzi go w swojej głowie. A przy tym jest otwarty na propozycje, pracuje przecież z ludźmi, którzy mają swoje pomysły, być może czasem lepsze od jego, a jeżeli tak jest to on się na to bardzo szybko godzi. Potrafi słuchać - jest w tym niesamowity - a wiedząc, jak ma to wyglądać, bo on to od razu w głowie montuje, nie pozwala sobie na puste przebiegi, niepotrzebne duble, czy kręcenie scen, których i tak potem nie użyje.
To sprawia, że pracuje się z nim fantastycznie. A do tego potrafi wprowadzić taką fajną ludzką atmosferę na planie. Wszyscy chcą pracować dla niego: wiedzą, że ich wysiłek, każdego człowieka na planie, będzie doceniony. Chcą dla niego pracować, bo to jest wielka frajda.
Do kogo zaadresowałby pan "Post Mortem"?
Artur Żmijewski: Przede wszystkim do tych, którzy chodzą do kina, a więc młodych. Choć akurat w tym wypadku średnia wieku osób, które zobaczą ten film, znacząco wzrośnie. Ten film będzie chciało obejrzeć mnóstwo ludzi, również tych, którzy od lat nie chodzą do kina. Powód tego zainteresowania jest prosty: zbrodnia katyńska dotyka osobistych losów wielu rodzin. Mojej rodziny zbrodnia katyńska akurat bezpośrednio nie dotknęła, ale w rodzinie żony zginęło dwóch braci. Od kiedy znamy się z Pauliną ten temat ciągle powraca. Tak więc temat katyński - samej zbrodni i związanego z nim kłamstwa - tkwi we mnie dosyć głęboko.
Ten film należy potraktować jako pewne świadectwo i pewien głos w dyskusji - i to bardzo szerokiej, zaczynającej od Katynia i innych zbrodni przeciwko ludzkości, a kończącej na pytaniu, czy lepiej być euroentuzjastą czy eurosceptykiem? Chciałbym, żeby ten film dał do myślenia, jakie sytuacje powodują, że do takich zbrodni, do takich tragedii dochodzi? Bo takie procesy zaczynają się niepostrzeżenie, łatwo je zlekceważyć. Kiedy uczymy się o nich w szkole, ich istota do nas nie dociera. Kiedy jednak odczujemy to na sobie, na swej rodzinie, zaczniemy się zastanawiać, czy to jednak nie ma racji profesor Bartoszewski, więzień obozu koncentracyjnego, który wyciąga rękę w geście pojednania do ludzi, którzy byli wtedy po drugiej stronie. Gdyby ten film uruchomił w nas takie myślenie, to może byśmy stali się trochę lepsi.