Gdy dowiedziałam się, że Ridley Scott nosi się z zamiarem nakręcenia drugiej części "Gladiatora", zadałam sobie pytanie: czy kontynuowanie historii, której najważniejsza postać zginęła w finale, ma w ogóle sens? Owszem, są na to przykłady. Francis Ford Coppola, o którego bogatej twórczości pisałam przed miesiącem, stworzył dalszy ciąg "Ojca chrzestnego" już bez udziału Marlona Brando - i wygrał! Na podobnie ryzykowny eksperyment ma także ochotę Michael Mann, przygotowując drugą "Gorączkę". Czy bez Roberta De Niro to się może udać? Cóż, Coppola miał w odwodzie Ala Pacino, który w "Ojcu chrzestnym 2" stworzył jedną z najlepszych kreacji w swojej karierze. Mann - cóż za zbieg okoliczności! - również ma w odwodzie Ala Pacino, powracającego na ekran jako zawzięty policjant po przejściach. Udział wybitnego aktora w "Gorączce 2" to już połowa sukcesu, ale czy uda się osiągnąć sto procent, o tym dopiero się przekonamy.
Podobnego wsparcia nie ma, niestety, Ridley Scott. Reżyser "Gladiatora" podobno rozważał dopisanie do scenariusza kilku scen z Maximusem, w którego przed laty popisowo wcielił się Russell Crowe. Ostatecznie jednak zrezygnował z tego pomysłu. Charyzmatyczny aktor nie powróci do swojej wielkiej roli, co z jednej strony mnie zasmuca, bo Russella na ekranie nigdy dość, szczególnie w jego gladiatorskim wcieleniu, z drugiej jednak czuję pewną ulgę, bo w przypadku uśmierconych bohaterów takie powroty z zaświatów rzadko kiedy dobrze się kończą. Crowe nie wydaje się zbytnio przejęty całą sytuacją, choć jak przypuszczam, ma już serdecznie dość pytań o "Gladiatora II".
"Cały ten projekt toczy się bez mojego udziału. Nic o nim nie wiem. Bo i niby jak? Moja postać nie żyje" - tłumaczy raz za razem. - "Tyle razy już pytano mnie o ten film, że powinienem za to, k..., dostać jakieś pieniądze". Utkwiła mi w pamięci jeszcze jedna wypowiedź aktora: "Jeżeli Ridley planuje nakręcić drugą część, to znaczy, że musi mieć dobry powód".
No właśnie. Jakiż to dobry powód może mieć Ridley Scott, by mierzyć się z legendą własnego filmu sprzed ćwierć wieku? Oprócz oczywistej chęci przypomnienia o sobie widzom, dostrzegam jeszcze jeden: to próba odświeżenia formuły opowieści o rzymskich gladiatorach. Hollywood bowiem kocha zbrojnych wojowników walczących na piaszczystych arenach na śmierć i życie. I to nie od dziś. Ile już razy słyszeliśmy padające z ekranu gromkie pozdrowienie: "Ave Caesar!" (oczywiście w tej zangielszczonej, budzącej u polskich widzów uśmiech wymowie: "Ejw Sizar")? Każdy, kto interesuje się nieco starożytnym Rzymem, wie, że w przypadku gladiatorów chodzi o słynny okrzyk: "Ave Caesar, morituri te salutant", czyli "Witaj, Cezarze, ci, którzy mają umrzeć, pozdrawiają cię". Wiele osób zapewne uważa za pewnik, że w taki sposób mistrzowie miecza rytualnie zwracali się do władcy przez rozpoczęciem krwawych igrzysk. Tymczasem historia odnotowuje jedno, jedyne użycie tego zawołania, konkretnie w 52. roku naszej ery - w dodatku cesarz Klaudiusz, do którego było ono skierowane, na słowa "ci, którzy mają umrzeć" miał odpowiedzieć: "Albo i nie".
Bo też w opowieściach, jakoby dla gladiatorów przegrane starcie oznaczało śmierć, sporo jest przesady. Owszem, gdy rozpoczęła się moda na krwawy sport, czyli około trzeciego stulecia przed naszą erą, zmagania bywały wyjątkowo brutalne i przegrywającego wojownika rzeczywiście mógł spotkać tragiczny koniec. Ale w czasach, w których toczy się akcja filmu (przepraszam, teraz już dwóch filmów) Ridleya Scotta, zasady walk radykalnie zmieniono. Rozgrywki nadal odznaczały się wysokim poziomem okrucieństwa, dla nas dziś zupełnie niewyobrażalnym, to jednak wcale nie oznaczało, że pokonany gladiator musiał umrzeć. Działo się tak z prostego powodu: wielu bogatych obywateli rzymskich inwestowało niemałe zasoby w wyszkolenie wojowników i czerpało z ich występów zyski. Zasada "przegrana oznacza śmierć" byłaby wbrew interesom sponsorów, oznaczałaby bowiem, że pieniądze włożone w rozwój zawodnika mogłyby przepaść w mgnieniu oka po jednym pechowym starciu. Tego zaś oczywiście nikt nie chciał. Dlatego gladiator przed wejściem na arenę musiał całkiem poważnie liczyć się z tym, że mógł opuścić ją poraniony i z połamanymi kośćmi, ale żeby zaraz ginąć? Bez żartów! Starożytni Rzymianie, nie wiedząc nawet o tym, doskonale przyswoili sobie obowiązującą w naszym, współczesnym świecie zasadę "The show must go on" (Show musi trwać).
Któż jednak przejmowałby się tym, jak było naprawdę? W niezliczonych filmach i serialach poświęconych gladiatorom do dziś mówi się o tym, że arenę mogli opuścić o własnych siłach wyłącznie jako zwycięzcy. Żeby daleko nie szukać, tegoroczny serial Rolanda Emmericha z akcją osadzoną w starożytnym Rzymie nosi nawet tytuł odnoszący się do słynnego (i jak już wiemy, użytego tylko raz) pozdrowienia padającego z areny: "Those About To Die", czyli "Ci, którzy mają umrzeć". Mnie to nie dziwi. Wiadomo, że z większym zainteresowaniem ogląda się losy bohatera, który w każdej chwili naraża się na śmierć, niż na kogoś, komu grozi co najwyżej ciężkie lanie. Zwłaszcza kiedy ów bohater jest świetnie zbudowany, charyzmatyczny i przede wszystkim nieziemsko przystojny. To istotna cecha, ponieważ kiedy spojrzymy na listę aktorów, którzy zagrali główne role w opowieściach spod znaku miecza i sandałów, rzuci nam się w oczy pewna prawidłowość: brzydala tam nie uświadczysz.
Popatrzmy zresztą sami. Kirk Douglas, Charlton Heston, Burt Lancaster, Richard Burton, Anthony Quinn, Roger Moore, Jack Palance (ech, łza się w oku kręci na wspomnienie tego wspaniałego kowboja)... No i mój osobisty faworyt Victor Mature, o którym w Hollywood mówiono: "Beautiful hunk of a man" (Piękny kawał mężczyzny). Nie wiem, jak inni, ale ja podpisuję się pod tym określeniem obydwiema rękami. Uważam zresztą, że bez tego artysty nie byłoby dziś mowy o "Gladiatorze" i jemu podobnych superprodukcjach. To właśnie Mature zagrał główną rolę w "Samsonie i Dalili" z 1949 roku (!), a komercyjny sukces tego filmu przetarł szlak kolejnym tytułom o podobnej tematyce i stylu. Można, wzorując się na języku dzisiejszej młodzieży, powiedzieć, że aktor grał w kinie "antycznym", zanim to stało się modne.
Co ciekawe, Samson (z Dalilą lub bez) często gościł na ekranie jako bohater "sandałowego" nurtu na równi z innym biblijnym siłaczem, Goliatem, a także postaciami zaczerpniętymi z historii, mitologii (tu, nie da się ukryć, palmę pierwszeństwa dzierżył Herkules) i literatury. Jako Polka odnotowuję z satysfakcją, że całej serii filmów doczekał się Ursus, heroiczny mięśniak stworzony przez Henryka Sienkiewicza w powieści "Quo vadis". Oczywiście w znakomitej większości nie były to produkcje, które zapisałyby się złotymi zgłoskami w historii kina. Kręcono je nieraz za grosze, ze scenariuszem pisanym na kolanie, angażując do głównych ról kulturystów, którzy nie mieli pojęcia o aktorstwie, ale za to potrafili efektownie prężyć nasmarowane oliwką mięśnie. I o to przede wszystkim chodziło!
Wydaje mi się, że kino pokochało gladiatorów nie tylko dlatego, że byli przystojni (no, przynajmniej ci filmowi), dobrze zbudowani i szaleńczo odważni. Doszło tu przede wszystkim do znakomitego, idealnego wręcz utożsamienia spektaklu rozgrywającego się na arenie z widowiskiem filmowym. Publiczność siedząca w ciemnej sali przed wielkim ekranem mogła poczuć się niczym widzowie w starożytnym Rzymie zasiadający na stadionie, by oglądać spektakularne pokazy walk. Czempion, który wychodził z takich rozgrywek zwycięsko, mógł liczyć na owacje nie tylko ze strony kibiców w świecie filmu, ale także tych zgromadzonych w sali kinowej, w dodatku niezależnie od płci. Bo umówmy się: stereotyp, w myśl którego kino akcji pełne gonitw i pojedynków oglądają głównie mężczyźni, należy jak najszybciej spisać na straty. Istnieje całe mnóstwo kobiet, które uwielbiają oglądać produkcje z Jasonem Stathamem czy Dwayne’em Johnsonem (albo na przykład zawody sportowe czy mecze piłki nożnej) z prostego powodu: bo lubią popatrzeć na ładnych, umięśnionych panów. Tak było w czasach, gdy Kirk Douglas grał Spartakusa, a Charlton Heston Ben-Hura, tak jest i teraz. I nie sądzę, by w przyszłości cokolwiek miało się w tej sprawie zmienić.
Wypadałoby jednak postawić pytanie: czy dzisiejsze produkcje spod znaku miecza i sandałów dorównują niegdysiejszym, czy też raczej są tylko cieniem dawnych dokonań? Hollywood się zmienił, to nie ulega wątpliwości. Współczesne filmy bywają o wiele brutalniejsze, więcej też wolno pokazać na ekranie (czy to dobrze, czy źle - to temat na osobną dyskusję). Na znaczeniu zyskały również seriale, choćby takie jak "Rzym", o którym nie bez racji mówi się, że zmienił oblicze telewizji. Zasłynął bowiem nie tylko odejściem od sterylnej estetyki produkcji kostiumowych, ale i wyjątkowo śmiałymi, wręcz szokującymi scenami seksu i przemocy. Oczywiście dzisiejsze, serwowane w serwisach streamingowych produkcje potrafią pójść pod tym względem o wiele dalej, ale w chwili premiery (przypomnijmy, był rok 2005) była to naprawdę nowa jakość.
Z artystycznego punktu widzenia można zapewne mówić o postępie, w czasach Imperium Rzymskiego bowiem nie wszystko wyglądało tak sterylnie czysto, jak w "Kleopatrze" Josepha Mankiewicza czy "Quo vadis" Mervyna LeRoya, a okrucieństwa i perwersje bywały na porządku dziennym. Z drugiej jednak strony: brak drastycznej przemocy i ostentacyjnej golizny jakoś nie przeszkodził "Spartakusowi" czy "Ben-Hurowi" wejść do absolutnej klasyki nie tylko hollywoodzkiego, ale i światowego kina (nawiasem mówiąc, czy ktoś jeszcze pamięta, że zaledwie osiem lat temu weszła do kin nowa wersja "Ben-Hura"? Nie? Tak myślałam. Być może jestem zbytnio przywiązana do tradycji, ale dla mnie już przeładowane komputerowymi efektami "300" Zacka Snydera, któremu bliżej do superprodukcji fantasy niż do filmu historycznego, było momentami trudne do przyswojenia.
Mam wrażenie, że wielu współczesnych reżyserów w pogoni za efekciarstwem zapomniało o tym, co dla widzów jest w gruncie rzeczy najważniejsze: o opowiadaniu wciągających, ciekawych i poruszających historii. Ridley Scott miał to w pamięci, kręcąc pierwszego "Gladiatora", dlatego odniósł spektakularny sukces. Czy rzeczywiście, jak przypuszcza Russell Crowe, miał dobry powód, by zabierać się za drugą część? Znam reżysera od lat, w dodatku od jak najlepszej strony, dlatego bardzo chciałabym w to wierzyć.
Yola Czaderska-Hayek, Hollywood, 15.11.2024