Za nami już emocje związane z tegorocznymi Złotymi Globami. Wiadomo, kto wygrał, a kto jedynie obszedł się smakiem. Można ochłonąć - inna sprawa, że nie na długo, bo przecież na początku marca czekają nas Oscary i całe szaleństwo zacznie się od nowa. Przyznaję, że oprócz tych najbardziej oczywistych kategorii w rodzaju "najlepszy film" czy "najlepszy aktor/aktorka" wyjątkowo dużo emocji budzą we mnie zawsze nominacje do nagród za muzykę i piosenkę. Nigdy nie byłam w stanie zgodzić się ze słowami przypisywanymi słynnemu kompozytorowi Elliotowi Goldenthalowi: "Najlepsza muzyka filmowa to taka, której nie słychać". Co to w ogóle znaczy?
Czy ktoś na przykład wyobraża sobie "Ojca chrzestnego" bez przejmujących melodii Nino Roty? Albo "Gwiezdne wojny" bez ponadczasowej muzyki Johna Williamsa? "Mission: Impossible" bez energicznego "tam-tam-tamtam" autorstwa genialnego Lalo Schifrina? Ewentualnie - by nie odchodzić za daleko od spraw bliskich memu sercu - spróbujmy oglądać cwałujących po prerii kowbojów z "Siedmiu wspaniałych" bez wspaniałego tematu muzycznego Elmera Bernsteina? Albo może wytnijmy z "Rio Bravo" piosenkę "Moja strzelba, mój koń i ja" w niezapomnianym wykonaniu Deana Martina i Ricky'ego Nelsona! Przecież to jakiś nonsens.
Kino bez muzyki nie istnieje. Powiem nawet więcej: kino nie istnieje bez muzyki i... muzyków. Dla reżyserów biografie słynnych piosenkarzy, kompozytorów czy instrumentalistów stanowią jeden z ulubionych tematów. Z oczywistego powodu. Burzliwe życiorysy to nie tylko gotowe scenariusze, ale także znakomita okazja, by umieścić w filmach całe mnóstwo przebojowych melodii. Zwłaszcza takich, które wszyscy znają i chętnie wysłuchają jeszcze raz.
Zacząć wypada od najwyższego artystycznego szczytu, czyli arcydzieła Miloša Formana "Amadeusz" - choć prawdę mówiąc, zawahałabym się przed przypisaniem go do kategorii kina biograficznego. To obsypana nagrodami (m.in. 8 Oscarów i 4 Złote Globy!) adaptacja sztuki teatralnej Petera Shaffera, którą on sam określał mianem fantazji. Ale cóż począć, w zbiorowej pamięci film zapisał się jako opowieść o niszczycielskiej, tragicznie zakończonej rywalizacji dwóch autentycznych kompozytorów: Wolfganga Amadeusza Mozarta i Antonio Salierego. Odtwórcy tych ról, w kolejności: Tom Hulce i F. Murray Abraham, zostali nominowani zarówno do Oscara, jak i do Złotego Globu jako najlepsi aktorzy, a w Hollywood sytuacja, w której dwie gwiazdy jednego filmu otrzymują wyróżnienie w tej samej kategorii, zdarza się niezmiernie rzadko. W 96. historii Oscarów zdarzyło się to tylko 6 razy, m.in. kiedy w 1969 roku Barbara Streisand i Katharine Hepburn otrzymały ex aequo "złote statuetki".
W przypadku "Amadeusza" zwyciężył Abraham. Tu podzielę się osobistym wspomnieniem: na gali Oscarów byłam pierwszą osobą, która złożyła mu gratulacje po otrzymaniu statuetki. Stałam akurat za kulisami, gdy artysta schodził ze sceny. Nie ukrywał zadowolenia, choć stwierdził, że nagroda w pełni należała się także jego partnerowi. Idealnie byłoby, gdyby mogli otrzymać ją we dwóch. Zwłaszcza że Tom Hulce włożył naprawdę wiele wysiłku w przygotowania do roli Mozarta. Przez pół roku ćwiczył codziennie grę na fortepianie po sześć godzin dziennie. I choć w filmie podłożono muzykę w wykonaniu innego pianisty, aktorowi udało się idealnie zgrać ruchy dłoni z partyturą.
A skoro o pianistach mowa, to nie sposób nie wspomnieć o tym filmowym, nagrodzonym trzema Oscarami. Chodzi oczywiście o produkcję Romana Polańskiego "Pianista". Adrien Brody, przygotowując się do roli Władysława Szpilmana, ukrywającego się w okupowanej Warszawie muzyka, również nauczył się grać na fortepianie. Ale to jeszcze nic! Narzucił sobie także restrykcyjną dietę, po której schudł aż 14 kilo. Znam aktora na tyle dobrze, by domyślić się, jak to zrobił.
"Mam naprawdę silną wolę. Jeżeli postanowię czegoś nie jeść, to po prostu nie jem" - wyznał mi kiedyś. Jak na ironię, rozmawialiśmy akurat tuż po tym, gdy pozował z umięśnionym torsem na okładce magazynu "Men’s Health"! Jak widać, jego profesja czasami wymaga radykalnej zmiany wyglądu...
Nawiasem mówiąc, w tym roku Adrien zdobył Złoty Glob za rolę w filmie "The Brutalist", w którym zagrał żydowskiego architekta emigrującego z Węgier do Ameryki w latach 40. ubiegłego wieku. Podczas gali prowadząca, Nikki Glaser, zażartowała, że Brody ocalał z Zagłady po raz drugi, co było oczywistym nawiązaniem do "Pianisty".
Nie wszyscy jednak są w stanie obudzić w sobie talent muzyczny. Michael Douglas, który w filmie "Wielki Liberace" wcielił się w tytułowego showmana o polskich korzeniach, przyznał w rozmowie ze mną, że próbował nauczyć się grać na fortepianie, ostatecznie jednak się poddał.
"Powiedzieli mi: załatwimy ci nauczyciela. Ja na to: słuchajcie, to bez sensu, i tak się nie uda" - wspominał. Ograniczył się do naśladowania gestykulacji Liberace na podstawie nagrań z koncertów. I nie przeszkodziło mu to w otrzymaniu Złotego Globu za znakomitą kreację! A zadanie rzeczywiście miał trudne, ponieważ Liberace był osobowością jedyną w swoim rodzaju - nieprzeciętną, nietuzinkową, ekscentryczną. "Do dziś nie wiem, jak on wytrzymywał w tych płaszczach podbitych kamieniami od Svarowskiego. Przecież one ważyły po 30 kilo!" - opowiadał Michael.
Przyznaję: ja też nie mam pojęcia. A przecież wielokrotnie miałam okazję widywać legendarnego artystę w jego ekscentrycznych kostiumach, może dlatego "Wielki Liberace" ma dla mnie dodatkową wartość. Podobnie "Spacer po linie", czyli uhonorowana trzema Złotymi Globami opowieść biograficzna o młodych latach Johnny’ego Casha. Tego znakomitego piosenkarza również znałam osobiście i byłam pod ogromnym wrażeniem jego charyzmy i talentu. Jednego tylko nigdy nie umiałam zrozumieć: jakim cudem tak wybitny muzyk przez długi czas nie potrafił uwierzyć w siebie i trzeba było dopiero miłości żony, żeby mógł rozwinąć skrzydła. Okazało się, że w swojej niewiedzy nie byłam osamotniona.
Joaquin Phoenix, który przed kamerą wcielił się w Casha, miał te same wątpliwości. Opowiedział mi uroczą, wzruszającą historię, jak ćwierć wieku temu Johnny zaprosił go do siebie na kolację (a wtedy jeszcze Joaquin nawet nie przypuszczał, że kiedyś go zagra!), po czym w pewnej chwili sięgnął po gitarę... i przyznał, że bez żony wstydzi się zaśpiewać. Dopiero kiedy jego lepsza połowa weszła do salonu, nabrał odwagi. "Zawsze wydawało mi się, że nie ma nic bardziej kiczowatego niż śpiewająca para patrząca sobie w oczy. Tymczasem w ich wykonaniu było to takie naturalne i oczywiste. Johnny od razu odmłodniał!" - wspominał aktor, wyraźnie poruszony. Po latach wymógł na reżyserze "Spaceru po linie", by podobna scena pojawiła się w filmie.
Ogromnie żałuję, że Joaquin nie powrócił do roli Casha w ubiegłorocznej, nominowanej do Złotego Globu biografii Boba Dylana "Kompletnie nieznany". Okazja była znakomita, bo to przecież film tego samego twórcy, Jamesa Mangolda, a Johnny (gra go Boyd Holbrook) pojawia się na ekranie w ważnym dla Dylana (Timothée Chalamet) momencie. Cóż, trudno. Przyznam uczciwie, że autor ballady "Blowin in the Wind" nie należy akurat do moich ulubionych wykonawców. I doskonale rozumiem, co miała na myśli Nikki Glaser, docinając podczas gali Złotych Globów Chalametowi: "Po tym filmie Bob Dylan przyznał, że idealnie naśladowałeś jego głos. To znaczy, że śpiewał naprawdę okropnie".
Cóż, nie każdy urodził się z odpowiednimi warunkami i trzeba się z tym pogodzić. Czasami zdarzają się tak cudowne przypadki, jak wspomniany już Joaquin Phoenix, który do roli Johnny’ego Casha nauczył się i akordów, i śpiewu, choć wydawało mu się to niemożliwe. Jak sam mi wyznał: "Ironia losu polega na tym, że w mojej rodzinie wszyscy zawsze byli muzykalni i umieli grać na gitarze, tylko nie ja".
Są również i tacy entuzjaści, jak na przykład Val Kilmer, który na planie filmu Olivera Stone’a "The Doors" niemal całkowicie utożsamił się z odtwarzaną przez siebie postacią lidera zespołu, Jima Morrisona. Na przeciwnym biegunie można postawić Angelę Bassett, która zagrała Tinę Turner w biograficznej produkcji "Tina". Odmówiła użyczenia własnego głosu w scenach piosenek, oznajmiając, że przed kamerą może grać, a nawet zatańczyć, ale do śpiewania się nie nadaje. Rozwiązanie pośrednie wybrał Rami Malek, czyli nagrodzony Złotym Globem ekranowy Freddie Mercury z "Bohemian Rhapsody" (również Glob dla najlepszego filmu!). Technicy od edycji dźwięku zmiksowali jego głos z nagraniami wokalisty grupy Queen.
Podobny wariant zastosował Baz Luhrmann w swoim spektakularnym "Elvisie". Odtwórca tytułowej roli, Austin Butler, osobiście wykonał piosenki z młodzieńczych lat Presleya, w późniejszych scenach jednak, kiedy głos Króla Rock and Rolla zmienił się z upływem czasu, z ekranu słychać prawdziwego Elvisa. Przyznaję, że ogromną radość sprawił mi Złoty Glob (w pełni zasłużony!) dla Butlera, ponieważ młody aktor dokonał rzeczy niemożliwej: wszedł w skórę człowieka, którego naśladować ani podrobić po prostu się nie da. Dla mnie Elvis Presley symbolizuje wszystko, co najlepsze w amerykańskiej muzyce popularnej. Był, jest i na zawsze pozostanie Królem. Wszyscy inni mogą być co najwyżej paziami na jego dworze.
Mając na uwadze dokonania Elvisa, ze smutkiem myślę o jego tragicznie i zdecydowanie za wcześnie zakończonej biografii. Do której życie dopisało po latach dodatkowy, równie przygnębiający rozdział. Po premierze filmu Baza Luhrmanna Austin Butler dość nieoczekiwanie zaprzyjaźnił się z Lisą Marie Presley, która była mu wdzięczna za to, jak sportretował na ekranie jej sławnego ojca. Choć należeli do różnych pokoleń, stali się sobie naprawdę bliscy. Specjalnie dla niego wybrała się na galę Złotych Globów, by dodać mu otuchy. I głośno biła brawo, gdy odbierał na scenie statuetkę. To był taki piękny, radosny moment... A zaledwie dwa dni później Lisa Marie już nie żyła. Zabił ją atak serca.
Czasem życie łączy się ze sztuką tak dziwnie, że nie sposób później tego skłębionego warkocza rozplątać. O ile w przypadku "Elvisa" granice postawić względnie łatwo, o tyle sama właściwie nie wiem, jak podchodzić do eksperymentów w rodzaju zeszłorocznego filmu "Better Man" nominowanego do Globu za piosenkę (tak, wiem, że wyjątkowo często wspominam tu o Złotych Globach, ale po pierwsze, to ważna część mojego życia, a po drugie, mam wciąż jeszcze na świeżo wrażenia z ostatniej gali). To biografia brytyjskiego piosenkarza Robbiego Williamsa, w której artysta gra samego siebie, tylko że użycza głównej postaci jedynie głosu. Zamiast Robbiego na ekranie pojawia się... animowany komputerowo gadający szympans. Czy ktoś coś z tego rozumie?
Pamiętam, jak Quentin Tarantino zwierzył mi się, że kompletując obsadę "Pewnego razu... w Hollywood" doszedł do wniosku, że najlepszą odtwórczynią roli Sharon Tate byłaby sama Sharon Tate, ale z oczywistych względów nie mógł jej zaangażować. Może kiedyś, w przyszłości, komputerowe symulacje osiągną już taki poziom, że w filmowych biografiach, powiedzmy, Johna Lennona, Jimiego Hendrixa czy Janis Joplin będziemy mogli oglądać cyfrowe sobowtóry nieżyjących artystów? Oby tylko te wirtualne byty nie zabrały się za tworzenie nowych piosenek (to wcale nie jest fantazja, przecież w 2023 roku za sprawą sztucznej inteligencji ukazała się "premierowa" piosenka Beatlesów - pół wieku po rozpadzie zespołu!). Wtedy rzeczywiście przyjdzie się zgodzić ze stwierdzeniem, iż najlepsza muzyka tego rodzaju to ta, której nie słychać.
Yola Czaderska-Hayek, Hollywood, 17.01.2025