Triumf lekkości
Laureat tegorocznych Złotych Lwów - "Sztuczki" Andrzeja Jakimowskiego - to chyba najlżejszy film konkursu 32. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Gdy spojrzymy na laureatów z dwóch poprzednich lat: "Plac Zbawiciela" duetu Krauze i "Komornika" Feliksa Falka i porównamy je z obrazem Jakimowskiego - od razu wyczujemy różnicę... wagi. Ciężkie, realistyczne, przygnębiające kontra leciutkie, delikatnie magiczne (choć trochę w konwencji realizmu magicznego), optymistyczne. Nie było w polskim kinie ostatnich lat filmu, który z takim sukcesem dowartościowałby ową bezpretensjonalną nieważkość, nadawał jej tak wyraźny artystyczny stempel.
Łatwość, z jaką ogląda się "Sztuczki" może nas nieco zwieść. Tylko tyle? Subtelność tego filmu jest jednak pochodną niezwykłej wrażliwości reżysera. Kto pamięta "Zmruż oczy", wie czego się spodziewać. Rdzawe zdjęcia przypominające cynamonowy świat Bruno Schulza, wspomnienie wyśnionej dziecięcości jak w "Amarcordzie" Felliniego, próba pogodnego wyjścia poza przyziemną dosłowność rzeczywistości, troszkę jak u Menzla. Przy czym lekko lewitujący świat "Sztuczek" jest jednak dość mocno osadzony w konkretnej rzeczywistości (Jakimowski zaczynał jako dokumentalista). Trzymając nas mocno przy ziemi, równocześnie zawiesza prawo grawitacji. Paradoks kina? A może jego magia!
"Sztuczki" być może zakończą trwającą w naszym kraju od kilku lat publiczną debatę na temat kształtu polskiego kina. Tęgie głowy naszej kinematografii próbują stworzyć uniwersalną receptę na międzynarodowy sukces, kalkulując jak producent dobierający obsadę swego filmu pod kątem targetu odbiorczego. Jakimowski udowadnia (film został już zauważony na festiwalu w Wenecji), że należy po prostu robić swoje, własne kino. Bez koniunkturalnej filozofii. Bez dogmatycznej strategii.
Wydaje mi się, że błąd ten popełnił Jerzy Stuhr w nagrodzonym za najlepszy scenariusz "Korowodzie". Jego film jest dziełem zbyt wykalkulowanym - bajkowy happy end stworzony został "z myślą o młodej publiczności". W efekcie obraz traci na autentyczności, nie idzie do końca w eksploracji tematu, zatrzymuje się w pół drogi. "Korowód" jest symptomatyczny dla wielu filmów tegorocznego konkursu, które - mimo wielkiego potencjału - rażą zachowawczością i poprawnością. Taki był "Benek" Roberta Glińskiego, to samo tyczy się "Wina truskawkowego" Dariusza Jabłońskiego. Nie brak było w tym roku filmów przyzwoitych - ani zbyt dobrych, ani przesadnie złych. Ot, średnia krajowa.
Tegoroczna Gdynia, mimo filmowej dominacji twórców "średniego pokolenia", była dla mnie "rokiem debiutów". Co prawda to w 2006 roku filmy debiutantów zdominowały Konkurs Główny, jednak tegoroczne debiuty ujawniły wielki potencjał ich twórców. Zarówno brawurowy "Rezerwat" Łukasza Palkowskiego - wielkie odkrycie festiwalu, jak i trochę niedoceniony debiut Grzegorza Packa "Środa, czwartek rano" czy przewrotna, demaskatorska komedia "Futro" Tomasza Drozdowicza były zastrzykiem świeżej energii. Do tego jeszcze nagrodzony przez Stowarzyszenie Filmowców Polskich debiut Piotra Szczepańskiego "Aleja Gówniarzy".
Zaskakująca była też ilość aktorskich debiutów. Marcin Tyrol w duecie z Mirosławą Żak w "Benku". Kamil Maćkowiak, Karolina Gorczyca i Katarzyna Maciąg w "Korowodzie", Ewelina Walendziak w "Sztuczkach", Paweł Tomaszewski i Joanna Kulig w "Środa, czwartek rano". Reżyserzy szukają świeżej krwi: często wśród absolwentów szkół aktorskich, czasem wybierając nieprofesjonalnych aktorów (jak Jakimowski z Eweliną Walendziak). Co ciekawe - kreacje debiutantów zaskakują dojrzałością. My zaś mamy możliwość bez żalu odpocząć od znanych twarzy. No, chyba że jest to twarz Roberta Więckiewicza.
Tomasz Bielenia, Gdynia