"Prime Time": Noc końca świata [recenzja]

Bartosz Bielenia w filmie "Prime Time" /Tomasz Kaczor/Watchout Studio /materiały prasowe

W dobie pandemii, lockdownu, niepewnego jutra i codziennej frustracji "Prime Time", choć rozgrywa się w noc sylwestrową 1999/2000, zyskuje dodatkowy wymiar. Bunt i niezgoda na zastaną rzeczywistość i koniunkturalizm nie mają daty, są ponadczasowe.

Pluskwa milenijna ma pogrążyć świat w mroku i cofnąć cywilizację do średniowiecza. Ciągle żywe są frustracje dekady transformacji ustrojowej. Młodzi nie widzą dla siebie szans, chcą wyjechać. Wystarczy jednak sięgnąć po telefon i już otwierają się drzwi do innej, lepszej krainy. I szansa na wygranie Matiza. Samochód stoi w studiu telewizyjnym, ozdobiony wielką, czerwoną kokardą. Prezentuje się dumnie! Obok jest podest konferansjerski, a przy nim Wojciech Pijanowski i Magna Masny... cofnij - nie - przy nim w eleganckiej srebrnej kreacji i w polakierowanych włosach Mira - Magdalena Popławska. Trwa sylwester końca świata - wszystko może się wydarzyć. Tak się dzieje - do studia wpada dwudziestolatek Sebastian (Bartosz Bielenia). Jest uzbrojony. Bierze zakładników. Chce wejścia na ogólnopolską antenę. Chce przeczytać swoje żądania. Jak one brzmią?

"Prime Time", pełnometrażowy debiut fabularny Jakuba Piątka ("One Man Show", "Users"), doskonale wpisuje się w pewien popkulturowy "renesans" lat 90. XX wieku. Po fali przeróbek seriali z tego okresu, przyszedł czas na pewną analizę, refleksję, inne spojrzenie na ten barwny czas. Kanały popularnonaukowe transmitują reportaże i dokumenty o przemianach geopolitycznych i społecznych, o tętniącej kulturze tego okresu, o świecie przed WTC. Zainteresowanie jest ogromne, a o tym jak duże świadczyć może przykład jednego z najczęściej pokazywanych na festiwalach międzynarodowych i tam nagradzanych polskich filmów ostatnich dwóch lat - animacji "Acid Rain" Tomasza Popakula (short odwiedził ponad 70 festiwali i zgarnął kilkadziesiąt statuetek, wśród nich często nagrody publiczności). Traktuje ona o parze młodych buntowników z tamtych lat.

Reklama

Buntownikiem jest też Sebastian - chciałoby się napisać, że "bez powodu", niczym James Dean w legendarnym filmie Nicholasa Raya z 1955 roku. Inny kraj, inna dekada - ale Polaka i Jima Starka wiele łączy. Na pewno niezgoda na zastane status quo i dyktat hipokryzji, wartości rodziców, ale też temperament i wrażliwość, jakaś porywczość i czułość zarazem. Bez wątpienia też aktorski talent i charyzma. Na twarzy Sebastiana - Bartka Bieleni - drży każda żyłka i napina się każdy mięsień. To jeszcze jedna z jego świetnych, niepokojących kreacji, choć skromniejsza niż ta w "Bożym Ciele". Widać, że w bohaterze gotuje się i z trudem panuje on nad sobą, ale jednocześnie utrzymuje kontrolę nad sytuacją. Zdaje sobie sprawę, że jego położenie jest beznadziejne i czeka go raczej przegrana, ale walczy do końca. Jak na prawdziwego "buntownika bez powodu" przystało - Jakub Piątek razem ze współscenarzystą Łukaszem Czapskim zresztą przyczyn desperacji Sebastiana nie ujawnia, choć podrzuca pewne tropy. Do widza należy wypełnienie wszystkich luk.

Nie tylko Bartosz Bielenia lśni na ekranie. Show daje również Magdalena Popławska jako Mira - wyniosła, butna, pewna siebie, histeryczna. Antypatyczna, ale zarazem fascynująca i w pełni profesjonalna. Wystarczy, że kamera zostanie na nią skierowana, a natychmiast ze stanu rozedrgania przechodzi do pełnej "profeski". Duet ten uzupełnia swoim stoickim spokojem Andrzej Kłak jako ochroniarz Grzegorz - może widzom będzie najbliżej do niego właśnie. To skromny chłopak, który w sytuację zostaje wplątany przez przypadek. Miał pecha - sylwestrowy dyżur. Nie posuwa się tak daleko, jak Sebastian, ale - będąc jego zakładnikiem - ewidentnie mu kibicuje. Chciałby wykrzyczeć to samo?

Chociaż "Prime Time" utrzymany jest w konwencji "hostage movie", to thriller i akcja ustępują tu miejsca psychologii. Owszem - jest rewolwer, są negocjatorzy policyjni (Cezary Kosiński, Monika Frajczyk), policja (dowódcę gra Dobromir Dymecki), antyterroryści i próby przechytrzenia napastnika. Dominuje jednak zupełnie inny rodzaj niepokoju, wątpliwości, lęku i tęsknoty. Film wciąga nie akcją, a tym, co się w nim... nie dzieje, co nie zostaje powiedziane i wyrażone. Ma to swój wpływ na napięcie - wolniej, bliżej "slow burner" niż zabójczo szybkiego montażu Michaela Baya. Bliżej traktatu o zagubieniu niż polskiego Samuela L. Jacksona w pojedynku z Kevinem Spaceyem w "Negocjatorze" F. Gary'ego Graya.

Historię zainspirowały autentyczne wydarzenia, do których na przełomie wieków dochodziło właściwie na całym świecie, także w Polsce. Ludzie lgnęli do telewizji i chcieli w niej coś przekazać, ale często kończyło się to na niczym - w Stanach dla przykładu dwóch chłopaków zażądało pizzy i puszczania ich ulubionych teledysków. Bardziej niż zabawą ze stylistyką lat 90. i kinem gatunkowym "Prime Time" pozostaje gorzką zagadką i jakimś delikatnym wyrazem sprzeciwu i zarazem tęsknoty za "buntem bez powodu".

6,5/10

"Prime Time", reż. Jakub Piątek, Polska 2021, premiera: 14 kwietnia 2021 roku - Netflix.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Prime Time | Jakub Piątek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy