Reklama

Paweł Maślona o filmie "Kos": Historia na usługach kina

- Mamy w Polsce tradycję kina historycznego w formie szkolnego bryku. Ma być przede wszystkim rzetelne i pokazać w dobrym świetle narodowych bohaterów. U nas też jest narodowy bohater i też pokazujemy go w dobrym świetle, ale przyświecały nam inne cele. Założenie było takie, że to historia ma służyć naszemu filmowi, a nie nasz film historii - mówi w rozmowie z Interią Paweł Maślona, reżyser filmu "Kos", który pokazywany jest premierowo na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.

- Mamy w Polsce tradycję kina historycznego w formie szkolnego bryku. Ma być przede wszystkim rzetelne i pokazać w dobrym świetle narodowych bohaterów. U nas też jest narodowy bohater i też pokazujemy go w dobrym świetle, ale przyświecały nam inne cele. Założenie było takie, że to historia ma służyć naszemu filmowi, a nie nasz film historii - mówi w rozmowie z Interią Paweł Maślona, reżyser filmu "Kos", który pokazywany jest premierowo na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Paweł Maślona / Wojciech Stróżyk /Reporter

Po świetnie przyjętym debiutanckim "Ataku paniki" na twój kolejny film czekaliśmy aż sześć lat. Długo.

Paweł Maślona: - Po "Ataku paniki" rozwijałem projekt filmu będący ekranizacją "Lubiewa" Michała Witkowskiego, nawet dostałem dofinansowanie z PISF-u, ale niestety nie udało się skompletować reszty finansowania i musiałem to zostawić. W międzyczasie w moim życiu pojawił się Michał Zieliński z pomysłem na "Kosa". Poczułem, że ten scenariusz ma potencjał na niezłe kino a do tego zwietrzyłem szansę, żeby dać upust moim dziecięcym potrzebom robienia kina. Western, konie, strzelaniny... Cały projekt był również bliski mojemu sercu z tego powodu, że zawsze chciałem nakręcić film o przemocy.

Reklama

Ryzykowny pomysł, żeby brać się za tak ważny temat na podstawie tekstu debiutującego scenarzysty.

- Michał jest debiutantem, ale okazało się, że wie, co robi i ogarnia temat. Na początku bałem się, co będzie, kiedy zacznie rozpisywać ten temat w formie scenariusza - zaczynaliśmy od streszczenia. Okazało się, że bardzo dobrze nam się pracowało, ze dwa lata rozwijaliśmy ten tekst. Michał okazał się być ukrytym diamentem.

Wyobrażam sobie, że widzowie, którzy oczekują kina historycznego o Tadeuszu Kościuszce, opuszczą kino w stanie szoku.

- Mamy w Polsce tradycję kina historycznego w formie szkolnego bryku. Ma być przede wszystkim rzetelne i pokazać w dobrym świetle narodowych bohaterów. U nas też jest narodowy bohater i też pokazujemy go w dobrym świetle, ale przyświecały nam inne cele. Założenie było takie, że to historia ma służyć naszemu filmowi, a nie nasz film historii. Pewnie to nas odróżnia od klasycznych filmów historycznych.

Zaskakujące w "Kosie" jest to, że grany przez Jacka Braciaka Kościuszko nie jest głównym bohaterem filmu.

- To było coś, co mnie od początku bardzo podniecało w tym pomyśle, że głównym bohaterem jest jednak chłop. Ale żeby opowiedzieć o Kościuszce i pokazać, jakim był człowiekiem - to był przecież zagorzały wróg pańszczyzny, który swoim życiem potwierdzał to, w co wierzył - wyszło nam, że nasz film będzie jeszcze bardziej kościuszkowski w duchu, jeśli na pierwszym planie postawimy chłopa. Będziemy bliżej idei, którą wyznawał Kościuszko.

Mam wrażenie, że nie mniejszą rolę od biografii Kościuszki w researchu przy produkcji "Kosa" odegrały książkowe publikacje opowiadające o systemie pańszczyźnianym i sytuacji polskiego chłopstwa. Mówię tu m.in. o "Chamstwie" Kacpra Pobłockiego, "Pańszczyźnie" Kamila Janickiego, "Historii ludowej Polski" Adama Leszczyńskiego czy "Bękartach pańszczyzny" Michała Rauszera.

- Po raz pierwszy spojrzałem z innej perspektywy na system pańszczyźniany po zobaczeniu sztuki Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego "W imię Jakuba S". Jak już pojawił się Michał, to ukazujące się wtedy książki były jak prezent. Jakby powstały specjalnie po to, żebyśmy mogli lepiej przygotować się do realizacji "Kosa". Oczywiście przeczytałem te książki, Adam Leszczyński nawet konsultował ze mną scenariusz.

Absolutnie fantastycznym pomysłem okazało się wprowadzenie postaci Dominga - czarnoskórego towarzysza Kościuszki, granego przez Jasona Mitchella. Jego obecność nie tylko wprowadza zaskakujący punkt odniesienia ("pszenica zamiast bawełny" - jak porównuje sytuację polskiego chłopa do amerykańskiego niewolnika sam Kościuszko) , jest też katalizatorem dość surrealistycznej atmosfery tego filmu.

- Postać Dominga było clou konceptu Michała. As w rękawie scenariusza. Obecność byłego niewolnika nadaje pewien kontekst znaczeniowy i zmusza nas do tego, byśmy spróbowali porównać te sytuacje, zastanowić się, na czym polega różnica między pańszczyzną  a niewolnictwem.

- Mam wrażenie, że wszyscy wyrośliśmy w przekonaniu, że demokracja szlachecka to taki system, w którym panowie opiekowali się chłopami, a ci odwdzięczali im się pracą. Każdy znał swoje miejsce i było im dobrze. Rzeczywistość jest jednak inna. Ze wspomnianych wcześniej lektur dowiadujemy się, że chłopi tego nie akceptowali, buntowali się. Sposób, w jaki ich traktowano, zwyczajnie urąga ludzkiej przyzwoitości. To było straszne.

Jacek Braciak nie przypomina Kościuszki ze starego banknotu 500-złotowego, ale domyślam się, że fizyczne podobieństwo nie było tu najważniejsze.

- Jacek był pierwszym i jedynym typem do zagrania Kosa. Nie było kontrkandydata. W pewnym sensie ten wybór okazał się prosty. Nie było tak, jak zazwyczaj bywa, że zastanawiasz się nad kilkoma aktorami. Zrobiliśmy co prawda próbną scenkę, żeby potwierdzić naszą intuicję, ale to była czysta formalność. Nie miałem żadnych wątpliwości odnośnie Jacka.

- Z większością postaci tak było. Jeśli chodzi o postaci grane przez Bartka Bielenię (bękart Ignac) i Piotrka Packa (przyrodni brat Ignaca) - na te role zrobiliśmy zdjęcia próbne. Ale jest też cała masa aktorów, których albo znałem już wcześniej, albo takich, z którymi zawsze chciałem pracować, jak Łukasz Simlat albo Dorota Segda, która pojawia się w epizodzie.

- Jeśli chodzi o Łukasza Simlata - czułem, że on świetnie odnajdzie się w roli potwora. Robert Więckiewicz ma z kolei w sobie dominującą energię seksualną, która była potrzebna w przypadku roli rotmistrza Dunina. Poza konfliktem politycznym istotna w scenach z jego udziałem jest też samcza rywalizacja o względy kobiety na poziomie seksualnym.

Widz, który zna filmy Quentina Tarantino, bez trudu dostrzeże inspiracje "Nienawistną ósemką" czy "Django".

- Myślę, że jak Michał napisał pierwsze streszczenie scenariusza, był już pod wielkim wpływem Tarantino. Trudno nie być, robiąc taki film, prawda? Gdyby nie ten wpływ, to ten tekst być może nigdy by nie powstał. To, co mi się zawsze podobało w scenariuszu Michała i w jego postawie, to że on nigdy nie próbował zrzynać z Tarantino, tylko raczej wykorzystać pewne motywy i dokonać ich reinterpretacji. Myślę, że ostatecznie tak się stało z naszym filmem. Możemy odnaleźć te poszczególne tarantinowskie motywy, ale służą one u nas innej sprawie.

Byłem zaskoczony, że "Kos" jest w gruncie rzeczy kameralnym filmem. Wyjątkiem są dwie sceny - bijatyki w karczmie i finałowej strzelaniny.

- Obydwie te sekwencje były sporym wyzwaniem realizacyjnym. W finałowej scenie dochodziła jeszcze broń palna, tłuczone szkło, każdy z tych elementów pożera czas, którego zazwyczaj na planie nie mamy. To było trudne i męczące.

- Jeśli zaś chodzi o kameralność tego filmu - takie było nasze założenie, żeby ten świat był jak najmniejszy. Jeśli uda nam się zawęzić do kilku lokacji, to mamy szansę w ogóle zrobić ten film i całą energię skierować w tą stronę, żeby to dobrze wyglądało na ekranie. Wiedzieliśmy, że nie ma mowy o jakichś inscenizacjach bitew, bo na to w ogóle nie ma środków. Mam wrażenie, że u nas w Polsce nie ma sensu w ogóle zabierać się za takie sceny - i tak nigdy nie starczy na nie pieniędzy.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Paweł Maślona | Kos (film) | Gdynia 2023
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy