Reklama

Gdynia 2018: Kobiety, kobiety

"Zabawa, zabawa" Kingi Dębskiej oraz "Eter" Krzysztofa Zanussiego to dwa ostatnie filmy z konkursu głównego, które można było premiero zobaczyć w czwartym dniu trwania 43. FPFF w Gdyni. Czy któryś z nich ma szanse na najważniejsze laury imprezy?

Wódka, winko

Kariera Kingi Dębskiej nabrała ostatnio tempa. "Zabawa, zabawa" to jej kolejny film zrealizowany w krótkim czasie, po "Moich córkach krowach" i "Planie B". Jego konstrukcja podobna jest zresztą do ostatniego z wymienionych tytułów. Tu też mamy rozgrywające się równolegle historie, które więcej łączy niż dzieli. Elementem spajającym poszczególne wątki jest w "Zabawie, zabawie" alkoholowy problem ich bohaterek.

Teresa (Dorota Kolak) jest cenioną i nagradzaną lekarką, ordynatorem dziecięcego szpitala i doskonałym chirurgiem. Jej życie prywatne jest jednak w rozsypce, głównie ze względu na zamiłowanie kobiety do wódki. Udaje jej się do pewnego stopnia ukrywać ten problem podczas dyżurów, ale tylko do czasu, gdy pijana podejmuje się zoperowania małej dziewczynki.

Reklama

Także Dorota (Agata Kulesza) święci triumfy w pracy, jest wziętą prokuratorką, cenioną przez przełożonego, choć zdaje on sobie sprawę z faktu, że kobieta przesadza z wyskokowymi trunkami. Prawniczce wydaje się, że wolno jej wszystko, bo nawet gdy wpadnie w poważne kłopoty, zasłoni się immunitetem męża, szanowanego posła (Marcin Dorociński).

Z kolei Magda (Maria Dębska) to piątkowa studentka, która dorabia we wziętej firmie, ale na imprezach nie zna umiaru. Jej przesadne picie - wyniesione zresztą z domu - w końcu zostaje wykorzystane przez przypadkowego chłopaka...

Trzy historie, trzy kobiety, trzy alkoholiczki. Duże uznanie dla Kingi Dębskiej, że zmierzyła się z trudnym i mocno pomijanym w polskim kinie problemem. Dotąd pijaczka w rodzimej kinematografii miała zmizerowaną twarz Kingi Preis z "Pod Mocnym Aniołem". Tu alkoholiczki są piękne, bogate, odnoszące sukcesy. Problem "Zabawy, zabawy" polega jednak na tym, że reżyserka nie jest w stanie zaangażować nas w żadną z ich historii. Oglądamy, jak piją na umór, upodlają się, są bite, gwałcone, szykanowane, a nawet... trafiają na "Pudla". I nic nas to nie obchodzi.

To wina Dębskiej, która zamiast skupić się na scenariuszu i zbliżyć nas do bohaterek niczym Tomasz Wasilewski w "Zjednoczonych stanach miłości", zajmuje się wpleceniem w fabułę występu Kayah i elementów product placement. Te zabiegi rodem z serialu TVN powodują, że uwaga widza skupia się na momentach skrajnie niepotrzebnych, zamiast na zjawisku, mającym w zamierzeniu organizować fabułę, której pozbawiony happy endu finał jest jednym z najmocniejszych punktów.

Kiedy powiem sobie dość?

To, co jest plusem w filmie Dębskiej, rozłożyło na łopatki nową produkcję Krzysztofa Zanussiego. "Eter" to do pewnego momentu zupełnie przyzwoita produkcja o podporządkowaniu wszystkiego nauce i życiu tylko po to, by odkrywać, rozwijać, ulepszać. To, co serwuje nam jednak reżyser w ostatnich kilku minutach, w jak sam ją nazwał "historii ukrytej", odbiera jego projektowi jakiekolwiek znamiona godności. To duża sztuka po tylu latach kariery wciąż nie wiedzieć, kiedy powiedzieć dość i - żeby to lepiej zwizualizować - użyć w pokoju montażowym nożyczek.

Historia granego przez Jacka Poniedziałka bezwzględnego doktora, który w początkach XX wieku chce uwieść młodą kobietę, a gdy ta odrzuca jego zaloty, podaje jej śmiertelną dawkę eteru, początkowo naprawdę pozytywnie zaskakuje. Bohater jest intrygujący, kadry wysmakowane, opowieść zajmująca. Fabule nie szkodzi też zmiana miejsca i czasu, gdy ułaskawionego w ostatniej chwili doktora tuż przed rozpoczęciem I wojny światowej odnajdujemy w austro-węgierskiej twierdzy, na czele której stoi sprzyjający jego dalszym eksperymentom z eterem dowódca (Andrzej Chyra).

To Zanussi szkodzi swojemu filmowi, dopisując do niego kiczowaty i tandetny finał. To, co w jego mniemaniu ma uwznioślić produkcję, dodać jej kolejny (nad)poziom, wzmocnić jej wymowę, do tego stopnia zniesmacza, że kładzie się cieniem na całym "Eterze". Tym samym reżyser świetnie wpisuje się w regułę, zgodnie z którą najsłabsze filmy na imprezie są dziełem nestorów polskiego kina. Filip Bajon, Marek Koterski, Jan Jakub Kolski, Krzysztof Zanussi... Panowie, może czas na emeryturę?

Wojna domowa

W czwartek w Gdyni można też było zobaczyć "53 wojny", debiut fabularny Ewy Bukowskiej walczący o Złotego Pazura w konkursie Inne Spojrzenie, który podobnie jak "Zabawa, zabawa" w centrum wydarzeń stawia kobietę. To zresztą chwalebny wyróżnik tegorocznej imprezy - o wiele więcej produkcji niż miało to miejsce w latach poprzednich właśnie z pań czyni główne bohaterki filmów. Tu jest nią Anka (świetnie zagrana przez Magdalenę Popławską), żona korespondenta wojennego (Michał Żurawski), która nie jest w stanie wytrzymać napięcia i presji związanej z zawodem męża.

Ciągłe trwanie przy telefonie, śledzenie wydarzeń na telewizorze, wyczekiwanie na pukanie do drzwi, z którym wiąże się niechybna wiadomość o śmierci ukochanego, czyni z jej życia piekło. Kobieta osuwa się w odmęty szaleństwa, niszczy powoli życie swoje i rodziny (ma dwójkę synów), bo choć nie przebywa na froncie cierpi - niejako w zastępstwie męża - na zespól stresu bojowego. Jej bezsilność w radzeniu sobie z codziennością powoduje, że jest na prostej drodze, by znaleźć się w szpitalu psychiatrycznym.

Bohaterka, wzorowana na Grażynie Jagielskiej, autorce książki "Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym", jawi się niczym dynamit, który w końcu musi wybuchnąć. Jednak reżyserka wybiera dla niej inną drogę. Poprzez mocno komediowy finał i niepotrzebną ramę - przesłuchanie u psychiatry - spłyca historię i odbiera swojemu filmowi pazura. Ewidentnie nie ma pomysłu także na środkowy akt "53 wojen", w którym zwyczajnie nic się nie dzieje. Podobać może się kierunek, w którym zmierza, ale jej reżyserskie umiejętności pozostawiają jeszcze wiele do życzenia.

Krystian Zając, Gdynia

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama