Gdynia 2017: Sprawiedliwy werdykt, niepewna przyszłość PISF-u
Sprawiedliwy werdykt tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni główne nagrody imprezy rozdzielił między trzy zdecydowanie najlepsze produkcje walczące o Złote Lwy. To, że nie można mieć większych zastrzeżeń do prac jury, nie znaczy jednak, że tegoroczna Gdynia okazała się wielkim sukcesem polskiego kina.
Na długo zanim prezydent Gdyni, Wojciech Szczurek, uroczyście ogłosił rozpoczęcie tegorocznej edycji festiwalu, było jasne, że w gronie faworytów do Złotych Lwów znajdą się dwa tytuły: "Pokot" Agnieszki Holland wybrany został jako polski kandydat do Oscara, "Ptaki śpiewają w Kigali" Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krauze pokazywane były już z powodzeniem na festiwalu w Karlowych Warach, gdzie nagrodę dla najlepszej aktorki imprezy otrzymały wspólnie Jowita Budnik i partnerująca jej na ekranie Eliane Umuhire.
Świeżo po światowych premierach zaprezentowane zostały w Gdyni dwa kolejne filmy: "Zgoda" Macieja Sobieszczańskiego udział w konkursie festiwalu w Montrealu zakończyła wyróżnieniem za najlepszą reżyserię, z kolei dla "Pomiędzy słowami" Urszuli Antoniak gdyńskie pokazy były jedynie przystankiem między prestiżowymi festiwalami w Toronto i San Sebastian.
A jednak jury pod przewodnictwem Jerzego Antczaka oparło się pokusie przyznania Złotych Lwów uznanym reżyserkom, decydując się - podobnie jak miało to miejsce rok temu - na wyróżnienie debiutanta. "Cicha noc" Pawła Domalewskiego jest filmem arcypolskim, zrealizowanym z warsztatową sprawnością i społeczną wrażliwością, charakteryzującą najlepsze rumuńskie produkcje ostatnich lat (porównania z "Sieranevadą" Cristiego Puiu nie są w tym przypadku bezzasadne). Można się spierać, czy debiut Domalewskiego rzeczywiście był najlepszym filmem imprezy; jury postąpiło jednak według mnie słusznie, stawiając raczej na młodego artystę niż utrzymując status quo w dotychczasowym układzie sił.
Symptomatyczne, że żaden z filmów nie otrzymał w tym roku Nagrody Specjalnej Jury. To kurtuazyjne wyróżnienie, które w ostatnich latach trafiało albo do mistrzów polskiego kina (m.in. "Obywatel" Jerzego Stuhra, "11 minut" Jerzego Skolimowskiego czy "Mała matura 1947" Janusza Majewskiego), albo do twórców dzieł wykraczających poza kanon aktorskiego filmu fabularnego (animacja "Droga na drugą stronę" Ancy Damian czy "Młyn i krzyż" Lecha Majewskiego). W tym roku idealnym kandydatem do tej nagrody był "Twój Vincent" - animowana superprodukcja o życiu van Gogha. Brak przyznania Nagrody Specjalnej Jury można traktować jako czytelny sygnał: wyróżnień było w tym roku do rozdania więcej niż zasługujących na nie filmów.
O wiele odważniejsza, nie mniej jednak słuszna, wydaje się jednak decyzja o uhonorowaniu nagrodą za najlepszą główną rolę męską Dawida Ogrodnika ("Cicha noc"). Wydawało mi się, że jury ulegnie pokusie oceny aktorskich dokonań na podstawie ilościowego, nie jakościowego współczynnika: Jakub Gierszał przyjechał do Gdyni z trzema głównymi, do tego bardzo zróżnicowanymi kreacjami. Rozpiętość skali aktorskiego emploi zaprezentował na przykładzie ekstremalnie fizycznej roli w "Zgodzie" Macieja Sobieszczańskiego, żurnalowej prezencji w "Pomiędzy słowami" oraz telenowelowej nadekspresji w "Najlepszym" Łukasza Palkowskiego. Żadna z tych ról - sama w sobie - nie nadawała się pewnie do Złotych Lwów, jako całość tworzyły jednak kuszącą propozycję.
Ogrodnik w "Cichej nocy" nie znika jednak z ekranu chyba ani na moment, ten film - cały świetnie zagrany - w dużej mierze zbudowany jest przecież na jego osobie. Przyznając "Cichej nocy" Złote Lwy logicznym było również nagrodzić głównego aktora filmu. Warto odnotować, że w wieku 31 lat Ogrodnik zostaje co prawda po raz pierwszy laureatem Złotych Lwów, ma już jednak na koncie dwie kolejne nagrody za drugoplanowe role ("Jesteś Bogiem" i "Obietnica"). Jeśli dodamy do tego, że wyjechał z Gdyni z pustymi rękoma za "Chce się żyć" i "Ostatnią rodzinę" (w innych okolicznościach obydwa występy zasługiwały na aktorskie wyróżnienie), śmiało możemy uznać go za najlepszego aktora młodego pokolenia.
To, że nagroda za główną kobiecą rolę powędruje do aktorek "Ptaki śpiewają w Kigali", było pewne nie dlatego, że Budnik i Umuhire zostały już wcześniej wyróżnione w Karlowych Warach. Gwiazdy obrazu Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krazue zwyczajnie nie miały konkurencji. Jedyną dużą kobiecą rolą w konkursie - potencjalnym materiałem na Złote Lwy - była bowiem tytułowa kreacja Magdaleny Boczarskiej w "Sztuce kochania. Historii Michaliny Wisłockiej", Agnieszka Mandat gra co prawda "lead" w "Pokocie" Agnieszki Holland, jednak to nie jej kreacja stanowi o sile filmu. Szkoda tylko, w gronie tytułów walczących o Złote Lwy zabrakło "Dzikich róż" Anny Jadowskiej (trafiły do bocznej sekcji Inne Spojrzenie). Nie tylko dlatego, że dzieło Jadowskiej było dojrzalsze artystycznie przynajmniej od połowy konkursowej stawki, lecz przede wszystkim ze względu na absolutnie wyjątkową rolę Marty Nieradkiewicz. Gdyby jury Konkursu Głównego miało okazję oceniać jej występ, mogłoby się skończyć na Złotych Lwach.
No właśnie, selekcja. W tym roku Festiwal Polskich Filmów Fabularnych powrócił nie tylko do starej nazwy (ostatnio funkcjonował jako Festiwal Filmowy w Gdyni), lecz także zlikwidował stanowisko dyrektora artystycznego imprezy. W teorii oznacza to rezygnację z jakościowej strategii ostatnich selekcyjnych wyborów i powrót do otwartej formuły Konkursu Głównego, mającej na celu prezentację szerokiego spektrum rodzimej kinematografii. Jak jest naprawę, trudno jednoznacznie ocenić. Za to, że w tym roku musieliśmy oglądać potworki w rodzaju "Wyklętego" czy "Volty" Juliusza Machulskiego, winy nie ponosi ponoć Komisja Selekcyjna. Obydwa tytuły zostały bowiem włączone do Konkursu Głównego wbrew jej decyzji. W ten sam sposób w konkursowej stawce znalazło się jednak największe odkrycie imprezy - nagrodzona za najlepszy scenariusz i najlepszy debiut reżyserski "Wieża Jasny dzień" Jagody Szelc. Na dwoje więc babka wróżyła.
Pewne jest jednak to, czego nie da się ukryć i co przestaje być przedmiotem spekulacji. Mająca jeszcze parę lat temu producencki udział przy połowie filmów walczących o Złote Lwy TVP, z dominującego monopolisty stała się marginalnym partnerem rodzimej kinematografii: w tegorocznym konkursie z 17 tytułów rywalizujących o główną nagrodę imprezy tylko dwa ("Ptaki śpiewają w Kigali" oraz "Catalina") współprodukowane były przez Telewizję Polską. Po trudnych początkach (biograficzna seria "Prawdziwe historie") dominującym telewizyjnym mecenasem polskiego kina staje się TVN (aż 5 filmów w tegorocznym konkursie, w tym ambitne "Człowiek z magicznym pudełkiem" Bodo Koxa i przeznaczona dla szerokiego widza, ale porządnie zrealizowana "Sztuka kochania"), pierwsze kroki stawia tez Polsat (nieudany, ale efektowny "Najlepszy"). Gwarancją jakości pozostają Canal+ ("Cicha noc") i HBO ("Pokot").
To, o czym najżywiej rozmawiało się jednak w kuluarach, była przyszłość Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Losy obecnej szefowej, Magdaleny Sroki, wydają się policzone. Niektórzy plotkowali, że zostanie zmuszona do złożenia dymisji jeszcze przed zakończeniem festiwalu; inni sugerowali, że na jej następcę przymierzany jest już były dyrektor artystyczny Gdyni - Michał Oleszczyk. To, jak wyglądać będzie w najbliższym czasie polskie kino, w największej mierze zależeć będzie bowiem od przyszłości PISF-u. Jedynym filmem z konkursowej stawki, który nie otrzymał państwowych pieniędzy, był "Wyklęty" Konrada Łęckiego.
Tomasz Bielenia