Gdynia 2017: Mniej znaczy więcej
"Zgoda" Macieja Sobieszczańskiego i "Ptaki śpiewają w Kigali" Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krazue to dwa tytuły, które powinny liczyć się w walce o nagrody 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Obydwa filmy charakteryzuje formalny ascetyzm i przyjęcie intymnej perspektywy w podejmowaniu ważnych historyczno-politycznych tematów.
Jeśli pamiętamy medialną awanturę, jaką wywołała premiera filmu "Pokłosie" Władysława Pasikowskiego, musimy przygotować się na to, że "Zgoda" Macieja Sobieszczańskiego również odbierana będzie przez pryzmat aktualnej polityki historycznej. Akcja filmu debiutującego w pełnym metrażu cenionego scenarzysty ("Prosta historia o miłości", "Performer") rozgrywa się w 1945 roku, tuż przed zakończeniem II wojny światowej w stworzonym przez polskich komunistów obozie pracy w śląskich Świętochłowicach. Znajdowali się w nim zarówno Niemcy, jak Polacy, który trafili tam jako przeciwnicy komunistycznej władzy (byli wśród nich m.in. żołnierze AK).
Historyczny kontekst wzbogacił Sobieszczański wątkiem miłosnego trójkąta - Niemiec Erwin (Jakub Gierszał) i Polka Anna (Zofia Wichłacz) są więźniami obozu, Franek (pierwszoplanowy debiut Juliana Świeżewskiego) zatrudnia się w obozie, by uratować swą wielką miłość - Annę. Cała trójka była przed wojną przyjaciółmi.
Sobieszczański zdecydował się na śmiały zabieg formalny. Z pomocą ukraińskiego operatora Walentyna Wasjanowicza (autor zdjęć do głośnego "Plemienia") wprowadził widza - trochę na wzór węgierskiego "Syna Szawła" - w sam środek obozowego koszmaru. Długie, jednoujęciowe sceny, ograniczenie dialogu, zaakcentowanie cielesności aktorów, oszczędne wykorzystanie sugestywnej muzyki Bartłomieja Gliniaka - wszystko to sprawia, że mimo iż siedzimy wygodnie w kinowym fotelu, mimowolnie uczestniczymy w wojennym odwecie.
Odwecie, bo instytucja obozu Zgoda (tytuł filmu to autentyczna nazwa świętochłowickiego obozu) odwraca stereotypy polityki historycznej - to Polak jest tutaj katem, Niemiec zaś ofiarą. Tematem tego dzieła nie jest jednak przerzucanie odpowiedzialności za horror II wojny światowej z jednego narodu na drugi; podobnie jak wspomniany "Syn Szawła" jest "Zgoda" raczej dotkliwym świadectwem uniwersalności zła, słabości człowieka w obliczu przemocy, próbą odpowiedzi na filozoficzne pytanie: "kim jest człowiek?".
Jest w obrazie Sobieszczańskiego kilka świetnie zrealizowanych, zapadających w pamięć scen - moment, w którym bohaterka Zofii Wichłacz próbuje się powiesić, czy ujęcie bójki między postaciami Gierszała i Świeżewskiego - aktorzy "Zgody" mieli niezwykle trudne zadanie zagrania wojennych emocji niemal wyłącznie poprzez swoje ciało - ciało wychudzone, ciało zbezczeszczone, ciało zbrukane. Dla Wichłacz i Gierszała to z pewnością najmocniejsze kreacje w ich karierach, dla Świeżewskiego "Zgoda" może być początkiem wielkiej kinowej przygody.
Podobny formalny ascetyzm cechuje ostatni film duetu Krzysztof Krazue i Joanna Kos-Krauze "Ptaki śpiewają w Kigali". Film, który początkowo miał być zainspirowany opowiadaniem Wojciecha Albińskiego "Kto z państwa popełnił samobójstwo?", przerodził się w pełni oryginalny projekt, opowiadający o polskiej ornitolożce (Jowita Budnik), która w 1994 roku wraca do ojczyzny po kilkuletnim zawodowym pobycie w Rwandzie. Wraz z nią przybywa do Polski uciekinierka z plemienia Tutsi; wkrótce dowiemy się, że jest to córka afrykańskiego współpracownika Polki (rwandyjska aktorka Eliane Umuhire).
Obraz Krazuego i Kos-Krazue reklamowany jest jako "pierwszy polski film o uchodźcach" i choć nie wolno bagatelizować tego wątku, pamiętać należy, że "Ptaki śpiewają w Kigali" to także o "pierwszy polski film" o ludobójstwie w Rwandzie, jak również niezwykle intymny portret kobiety walczącej ze skutkami wojennej traumy (nieoczywista kreacja Jowity Budnik to poważna kandydatura do aktorskich Złotych Lwów). Wszystkie trzy aspekty przeplatają się w "Ptakach...", tworząc głęboko humanistyczne dzieło.
Całość utkana jest z narracyjnych tajemnic (nigdy nie dowiemy się, dlaczego bohaterka Budnik porzuciła swoją córkę, ani dlaczego kategorycznie nie chciała przyjąć do domu rwandyjskiej dziewczyny) - nie ma w tym jednak nic z taniego efektu artystycznego niedopowiedzenia. Struktura "Ptaków..." oparta jest na emocjonalnej kondensacji - intymny świat bohaterki wspaniale oddany jest przez pracę kamery: zniuansowane wykorzystanie głębi ostrości, gra pełnym planem w najbardziej kluczowych dramaturgicznie momentach, ciekawy wizualnie koncept przewijającego się przez cały film zwierzęcego kontrapunktu. Zdjęcia do "Ptaków..." realizowała aż trójka operatorów; nieżyjący Krzysztof Ptak, Wojciech Staroń i debiutantka Józefina Gocman - całość tworzy jednak spójną artystyczną wypowiedź.
Warto także zwrócić uwagę w filmie Krauzego i Kos-Krauze na muzykę. A raczej na jej brak. Ascetyzm całego dzieła potęguje rezygnacja z włączenia w tkankę filmu niediegetycznego dźwięku. Kos-Krazue zdecydowała się jednak na przepiękny finał, kiedy już w trakcie napisów końcowych rozbrzmiewają dźwięki "Dwóch etiud" Pawła Szymańskiego, w znakomity sposób puentując całe dzieło. Kolejny raz reżyserka udowodniła, że mniej może znaczyć więcej.
Na nagrody w Gdyni nie ma za to szans debiut Jakuba Pączka "Reakcja łańcuchowa". Opowiedziana w formie pokoleniowego manifestu opowieść o czwórce urodzonych w latach 80. ubiegłego wieku bohaterów - "dzieci Czarnobyla" - razi kiczowatą stereotypizacją postaci na poziomie komedii romantycznych Ryszarda Zatorskiego. Akcja rozgrywa się w nowobogackiej Warszawie w środowisku dzieci świetnie sytuowanych rodziców. Jednym z bohaterów jest syn cynicznej (jakżeby inaczej!) gwiazdy telewizji, drugim świeżo upieczony absolwent... Szkoły Filmowej w Łodzi. Pierwszy szykuje się do ślubu z byłą miłością drugiego, drugi romansuje sobie z jej młodszą siostrą.
Wątek miłosny nie jest tu jednak najważniejszy. Pączek nadaje rytm całości równie absurdalną historią kryminalną (dzięki temu oglądamy przez parę scen świetnego nawet w mizernym filmie Janusza Chabiora), trudno uwierzyć jednak w całą tą maskaradę, ponieważ żadna z postaci dramatu nie zachowuje nawet pozorów wiarygodności (od czasu seansu "Wyklętego" nie było na pokazie w Gdyni podobnych śmichów-chichów).
Dodatkowo reżyser (i scenarzysta w jednej osobie) próbuje rozbawić widza dialogami napisanymi w formie kabaretowych skeczy. Przykład? "Po co mi bogata żona? Małżeństwo to horror, a ja chciałbym horror z wysokim budżetem". Takich "zabawnych" kwestii jest w "Reakcji łańcuchowej" bez liku. Podobnie ma się rzecz z autotematycznymi uwagami dotyczącymi zawodu reżysera filmowego. Jest i skierowana w kierunku Romana Polańskiego dygresja dotycząca wieku dziewczyn, z jakimi zadają się filmowcy, jest też przytyk w stronę Jerzego Stuhra, którego współczesna młodzież zapamięta wyłącznie jako... głos Shreka. Najważniejszym odkryciem Pączka jest jednak pokazanie dyplomowanego filmowca jako nieudacznika zarabiającego na życie recenzowaniem filmów porno.
Tomasz Bielenia, Gdynia