Reklama

Festiwal Filmowy w Gdyni: Na tropie mordercy, w skórze outsidera

Mirosław Haniszewski, odtwórca głównej roli w walczącym o Złote Lwy thrillerze Macieja Pieprzycy "Jestem mordercą", ma twarz młodego Jerzego Stuhra; nowy film twórcy "Chce się żyć" jest zaś hołdem złożonym kinu moralnego niepokoju.

Mirosław Haniszewski, odtwórca głównej roli w walczącym o Złote Lwy thrillerze Macieja Pieprzycy "Jestem mordercą", ma twarz młodego Jerzego Stuhra; nowy film twórcy "Chce się żyć" jest zaś hołdem złożonym kinu moralnego niepokoju.
Kadr z filmu Macieja Pieprzycy "Jestem mordercą" /materiały prasowe

Od kiedy po raz pierwszy zobaczymy go na ekranie, ta myśl nie daje nam spokoju. Mimo że to jego pierwsza główna rola w filmie, twarz Mirosława Haniszewskiego wydaje się znajoma. Nie od razu dostrzeżemy w jego bohaterze podobieństwo do Lutka Danielaka, bohatera słynnego "Wodzireja" Feliksa Falka. Na trop ten reżyser naprowadza nas stopniowo, czy to ubierając głównego protagonistę w kożuch, który nosił również Falkowski "Wodzirej", czy też fundując mu charakterystyczną dla lat 70. fryzurę, wreszcie - poprzez obdarzenie bohatera bagażem etycznych dylematów, z jakim kilkadziesiąt lat temu przyszło się zmagać jego kinematograficznym przodkom.

Reklama

Maciej Pieprzyca wraca do podjętego pod koniec XX wieku w głośnym dokumencie pod tym samym tytułem tematu "Wampira" z Zagłębia. Tak jak w rywalizującym w Gdyni z "Jestem mordercą" filmie Marcina Koszałki "Czerwony pająk", głównym bohaterem całej opowieści nie jest seryjny zabójca; w tym wypadku pierwszy plan należy do milicyjnego porucznika Janusza Jasińskiego (Haniszewski), i to właśnie z jego punktu widzenia poznajemy całą historię. Pieprzyca zaprasza nas do śledzenia milicyjnego śledztwa w wypróbowanym już na przykładzie "Bogów" Łukasza Palkowskiego sposobie - dodajemy trochę żywej, współczesnej muzyki; mroczną tematykę filmu przełamujemy populistycznymi elementami komediowymi (na granicy mrugnięcia okiem do widza) i otrzymujemy ekranowy samograj.

Problem w tym, że tak wyraźnie czerpiący z tradycji kina moralnego niepokoju obraz, staje się niewolnikiem i epigonem tego stylu; deklarowany przez reżysera kluczowy "aspekt uwikłania jednostki" staje się tu rodzajem fetyszu; bardzo interesujący motyw fascynacji potencjalnym mordercą (perwersyjnie wygrany przez Koszałkę w "Czerwonym pająku"), zostaje tu sprowadzony do lęku przed utratą kolorowego telewizora przyznanego za zasługi przez samego Pierwszego Sekretarza. Moralne dylematy głównego bohatera sprowadzają się więc dzisiaj do dramatu systemowej uległości, nieprzestrzeganie której prowadzi do natychmiastowej zawodowej degradacji.

W tej solidnie udokumentowanej opowieści (bohaterowie posługują się jednak fikcyjnymi nazwiskami) na pierwszy plan wysuwają się znakomite kreacje aktorskie. Sugestywnego Haniszewskiego wspierają: wspaniały Arkadiusz Jakubik (w roli Wiesława Kalickego, ekranowego "Wampira"), posługująca się śląską gwarą Agata Kulesza (w roli żony Kalickiego), pokazujący, że potrafi grać także poza reklamami Piotr Adamczyk (komendant Stępski) czy wreszcie subtelna Magdalena Popławska (jako żona Jasińskiego).

Najnowszy film Jana Jakuba Kolskiego "Las 4 rano" jest za to popisem jednego aktora. Wracający na duży ekran po 10-letniej przerwie Krzysztof Majchrzak pełni w ekranizacji powieści Kolskiego pod tym samym tytułem podwójną rolę: reżyser powierzył mu też współautorstwo scenariusza.

Główny bohater obrazu "Las 4 rano" to bezimienny mężczyzna, który nagle, pod wpływem jakiegoś traumatycznego wydarzenia, zrezygnował z funkcji korporacyjnego szefa, by wieść życie leśnego banity. Zamieszkując w leśnej chacie, zaczął intensywną egzystencję na marginesie społeczeństwa - z dala od cywilizacji, w fizycznie wyczerpującym kontakcie z naturą. Na jego drodze pojawiają się jednak dwie kobiety - najpierw pracująca nieopodal prostytutka (Olga Bołądź), potem tajemnicza 13-latka (Marysia Blandzi).

W tym ekstremalnie autorskim (czytaj: niskobudżetowym) filmie Kolski, do spółki z Majchrzakiem, który przyznał, że "Las 4 rano" był dla niego zaproszeniem do "najbardziej intymnego miejsca w sercu Kolskiego", podejmują próbę powiązania dramatu głównego bohatera z historią biblijnego Hioba; Kolski kilkakrotnie w trakcie seansu przywołuje w formie powracającego motta wybrane fragmenty księgi Hioba.

Problem w tym, że ich wspólna peregrynacja okazuje się parodią kina arthouse'owego: kolejne dialogi rażą drażniącą pretensjonalnością, ekranowe wydarzenia cechuje elementarny brak logiki, widzowi pozostaje więc obserwowanie z rosnącym zażenowaniem osobliwego teatru jednego aktora: bohater Krzysztofa Majchrzaka z lubością oddaje się namiętnemu kontaktowi z naturą poprzez zakopywanie się w ziemi - taki osobliwy symbol ucieczki od rzeczywistości.

Wyczuć można jednak w trakcie seansu, że w końcu dowiemy się więcej na temat motywów dziwacznego postępowania głównego bohatera "Lasu...". Nie zdradzając scenariuszowego sekretu dodam tylko, że obraz Kolskiego jest - jak przyznał sam reżyser - próbą artystycznej autoterapii po tragicznej śmierci własnej córki. Życiowy dołek artysty dopełnił się jednak w tym osobliwie kuriozalnym dziele z apogeum jego twórczego kryzysu.

Warto odnotować, że "Las 4 rano" jest ostatnim filmem, pod jakim podpisany jest zmarły niedawno operator Krzysztof Ptak. W postprodukcji dzieła Kolskiego odpowiedzialny był za korekcję barwną. Reżyser przypomniał podczas konferencji prasowej małą znaną słabość Ptaka, o której nie wiedziała nawet jego córka - otóż operator nieustannie podjadał na planie parówki. W trakcie dnia zdjęciowego co chwila wędrowały więc w jego stronę - czasem w sekrecie przed ekipą - kolejne porcje ciepłej przekąski.

Konkursowe pokazy przekroczą w środę półmetek, największą atrakcją trzeciego dnia festiwalu wydaje się być jednak specjalny pokaz filmu "Smoleńsk". Już we wtorek w festiwalowym systemie rezerwacji zabrakło miejsc na jedyną projekcję dzieła Antoniego Krauzego - nie wiadomo jednak, co bardziej przyciąga widzów na seans: czy możliwość obejrzenia samego filmu, czy też zapowiadająca się niezwykle gorąco planowana dyskusja po projekcji.

Dzień później Gdynia świętować będzie 90. urodziny Andrzeja Wajdy. W ramach festiwalu zaplanowano przedpremierowy pokaz najnowszego dzieła jubilata "Powidoki", dyrekcja imprezy zapowiedziała też, że możemy spodziewać się urodzinowego toastu i tortu.

Tomasz Bielenia, Gdynia

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Festiwal Filmowy w Gdyni
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy