Reklama

"Czerwony pająk" [recenzja]: Nie ma zbrodni doskonałej

"Czerwony pająk" Marcina Koszałki to spektakularny debiut fabularny cenionego operatora i dokumentalisty. Film o seryjnym mordercy z Krakowa uwodzi sferą wizualną. Przepiękne obrazy są jednak tylko powierzchnią skrywającą wielki, niewykorzystany potencjał i scenariuszowe niedostatki, które w filmie tak precyzyjnie skonstruowanym, kolą w oczy wyjątkowo silnie.

"Czerwony pająk" Marcina Koszałki to spektakularny debiut fabularny cenionego operatora i dokumentalisty. Film o seryjnym mordercy z Krakowa uwodzi sferą wizualną. Przepiękne obrazy są jednak tylko powierzchnią skrywającą wielki, niewykorzystany potencjał i scenariuszowe niedostatki, które w filmie tak precyzyjnie skonstruowanym, kolą w oczy wyjątkowo silnie.
Kadr z filmu Marcina Koszałki "Czerwony pająk", fot. A. Golec /materiały dystrybutora

Zacznijmy od tego, co dobre, a "Czerwony pająk" z wielu powodów robi wrażenie. Wszystkie ujęcia są w tym filmie przemyślane, a każdy dokonany wybór perspektywy, z jakiej kamera przygląda się postaciom i sytuacjom, jest najlepszy z możliwych. Marcin Koszałka bardzo dużo i niezwykle sprawnie opowiada minimalistycznymi obrazami wyczyszczonymi ze słownego komentarza. Na poziomie wizualnej narracji historia o seryjnym mordercy z Krakowa i młodym, zafascynowanym nim chłopaku jest opowiedziana bardzo precyzyjnie i z godną podziwu gracją.

Reklama

Za pomocą zdjęć Koszałka znakomicie buduje też atmosferę miasta. Kraków 1967 roku ma swój charakter i styl. Mroźne ulice toną w posiniałych błękitach, szarościach, brązach i zgniłych zieleniach, które rozjaśnia pożółkłe światło. Czujemy się jakbyśmy oglądali fotografie znalezione na strychu, jedne w sepii, inne trochę wyblakłe, niektóre wycięte z gazet, zbrązowiałe albo przybrudzone drukarskim tuszem. W tle rozbrzmiewa radio. Popołudniami wspólnie z Karolem Kramerem (Filip Pławiak) chodzimy na basen. Karol skacze z trampoliny, a Koszałka zachwyca urodą zdjęć podwodnych. Klimatu Krakowa późnych lat sześćdziesiątych dopełnia otwarty dla publiczności spektakl w tzw. beczce śmierci. Kaskaderzy krążą motorem po jej obwodzie, w pędzie i z zawiązanymi oczami zbliżają się do krawędzi, ale choć napięcie ściska żołądek, oni nigdy nie wypadają z toru.

W filmie Koszałki takiego właśnie napięcia brakuje. W "Czerwonym pająku" nie ma dramaturgii, która wciągnęłaby widzów w historię. To film niebywale chłodny, jest w nim niepotrzebna zachowawczość rodząca drażniący dystans; zbyt dużo w nim rozsądku, za mało emocji z trzewi. Koszałka fascynuje się śmiercią nie od dziś (wspomnijmy choćby jego dokumentalne "Istnienie" z 2007 roku) i w napisanej wspólnie z Łukaszem M. Maciejewskim fabule stara się wejść w temat głębiej, niż mógłby to zrobić jako dokumentalista. Przygląda się nie tylko martwemu ciału, ale i aktowi zabijania. Zagląda w oczy mordercy i pokazuje rzeczywistość z jego perspektywy. O ile w "Intruzie" Magnusovi von Hornowi udaje się jednak postawić widza po stronie nastolatka, który zabił, o tyle film Koszałki jest zbyt pragmatyczny i wykalkulowany, by wzbudzić podobną empatię.

Trudno nie chwalić filmu za niedopowiedzenia i tajemnice. Dobrze, że nie przyglądamy się ekranowej rzeczywistości poprzez klisze i nie poznajemy go dzięki śledztwu ambitnego policjanta, ale za sprawą kroczenia śladami samego mordercy i jego fana. Nie sposób jednak doceniać faktu, że o motywacjach Karola, jego psychice i emocjach nie wiemy niczego, co pozwoliłoby zbudować z nim więź. Pławiak - przez "Hollywood Reporter" porównywany do młodego Ryana Goslinga lub Edwarda Nortona - zachowuje się przed kamerą, jakby był trzymany na postronku; jakby nie dostał szansy, by pokazać drzemiące w nim możliwości. Nie czekałam na histerię, nie chciałam doświadczyć żadnych dylematów moralnych. Zabrakło mi jednak motywacji działań, bo o ile świat przedstawiony jest gęsty i wielowarstwowy, o tyle psychika zamieszkujących go postaci zdaje się być mocno uproszczona. W jakimś stopniu bohaterowie są przewidywalni, w innym tak obcy, że nie sposób do nich dotrzeć i najłatwiej wypaść z trybów nieśpiesznie prowadzonej narracji.

Zbliżenie się Karola do seryjnego mordercy - weterynarza Lucjana Staniaka (Adam Woronowicz) - i ich pęczniejąca w znaczenia relacja jest jak balon, który chciałoby się przekuć. Koszałka obchodzi się z nim jednak jak z jajkiem, ledwie dotyka spraw, które chciałoby się drążyć - nie tylko w czasie rozmów po projekcji, ale już na ekranie. Na fabułę "Czerwonego pająka" składają się szalenie ciekawe pojedyncze wątki, ale z ich splotu powstaje coś na kształt rzadkiej tkaniny, której brakuje podszewki. Twórcy filmu ledwie dotykają kwestii poczucia winy i idei kary. Dumy, jaka może cechować psychopatę i pragnienia sławy, którego ofiarą pada niejeden filmowy bohater. Zaznaczają obecność fascynacji śmiercią, ciałem, krwią. Mówią o artyzmie, z jaką do zbrodni podchodzą najwięksi mordercy w historii kina (jak Hannibal Lecter czy Jan Baptysta Grenouille z "Pachnidła"). Każdy z tych tematów jest niestety tylko draśnięty, a taką ranę chciałoby się rozgrzebać, ubrudzić się nią i złem. Nie traktować jej jak eksponatu, na który patrzy się w muzeum - bez emocji, bez dotykania i z bezpiecznego dystansu, z jakim ogląda się "Czerwonego pająka".

 6/10

"Czerwony pająk", reż. Marcin Koszałka, Polska 2015, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 20 listopada 2015 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Czerwony pająk | Marcin Koszałka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy