Reklama

"11 minut" [recenzja]: Martwy piksel

"Sekunda. Czasami tyle wystarczy, by zadecydować o czyimś losie. Szanujmy czas, jaki mamy, wykorzystajmy go najlepiej, jak potrafimy" - tak Jerzy Skolimowski mówił o przesłaniu swojego najnowszego filmu "11 minut" podczas spotkania z dziennikarzami na festiwalu w Wenecji. O ile można podziwiać artystyczny zamysł twórcy "Essential Killing", o tyle już dobór narzędzi, przy pomocy których stara się go zrealizować, budzi wątpliwości.

To nie jest lekki film, choć jego wysmakowana forma niewątpliwie uderza do głowy. Realizacyjna wirtuozeria (na uznanie zasługuje przede wszystkim precyzyjny montaż Agnieszki Glińskiej) do pewnego stopnia skutecznie przesłania zbyt czytelne metafory, jakimi operuje autor "Rysopisu".

Skolimowski rozpoczyna swój film chropowatymi ujęciami z telefonów komórkowych i kamer przemysłowych, by potem porzucić tę estetykę na rzecz długich płynnych kadrów zwieńczonych efektami specjalnymi rodem z wysokobudżetowego kina akcji. Podążając za grupą kilkunastu bohaterów, reżyser snuje rozważania na temat roli przypadku w życiu człowieka i dramatycznych konsekwencjach z pozoru nieistotnych wyborów. Szkoda tylko, że jego przemyślenia nie wychodzą poza sferę ogranych klisz i schematów. 

Reklama

Zazdrosny mąż (Wojciech Mecwaldowski) szpieguje swoją żonę (Paulina Chapko), która umawia się w hotelu z mizoginistycznym reżyserem (Richard Dormer). Sprzedawca hot dogów, do niedawna odsiadujący wyrok pedofil (Andrzej Chyra) czeka na spotkanie z synem, dilerem narkotyków (Dawid Ogrodnik). Grupa lekarzy usiłuje uratować życie umierającego mężczyzny (Janusz Chabior) i jego ciężarnej żony (Grażyna Błęcka-Kolska) - to tylko garstka bohaterów zaludniających stworzony przez Skolimowskiego świat stojący na krawędzi katastrofy.

Emocje są gwałtowne, kontrasty podkręcone do granic możliwości, a atmosferę niepokoju podbija ciążące nad postaciami widmo nieuchronnie zbliżającego się tajemniczego kataklizmu. Reżyser mnoży fałszywe tropy, podrzuca wskazówki i symbole - podejrzanie nisko przelatujący samolot, biały gołąb rozbijający zwierciadło czy tajemniczy "martwy piksel" na niebie.

Każdy z naszkicowanych pobieżnie przez twórcę wątków ma potencjał, by stać się samoistną etiudą. Czegoś tu jednak brakuje: dialogi są papierowe, relacje między bohaterami naskórkowe, ich motywacje mgliste. Nawet pojawiające się sporadycznie przebłyski typowej dla autora "Ręce do góry" ironii nie wystarczają, by przekuć balon pretensji, jakimi napompowane jest "11 minut".

Skolimowskiego wizja apokalipsy, choć niewątpliwie ambitna, wydaje się wtórna wobec innych kinowych reprezentacji rozpadającego się świata. Mozaikowa struktura odsyła do filmów Alejandro Gonzáleza Iñárritu, refleksje nad rolą przypadku kojarzą się z twórczością Krzysztofa Kieślowskiego, a intymny wymiar katastrofy nigdzie nie wybrzmiał piękniej niż u Larsa von Triera w "Melancholii". Wywrotowe zakończenie "11 minut" spina poszczególne wątki w spektakularną całość i niewątpliwie stanowi siłę napędową historii; wyszukana forma to jednak za mało, kiedy wyraźnie czuje się, że reżyser nie ma nic nowego do powiedzenia.

5/10

"11 minut", reż. Jerzy Skolimowski, Polska 2015, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 23 października

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: 11 minut
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama