Reklama

Zaskakujące odkrycie sprzed lat. Polski aktor nie mógł uwierzyć

"Sezony" Michała Grzybowskiego biorą udział w sekcji Perspektywy podczas 49. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. W roli aktora teatralnego, którego związek z żoną — partnerką w życiu prywatnym i zawodowym — powoli się rozpada, wystąpił Łukasz Simlat. W rozmowie z Interią mówił o trudnościach wcielenia się w osobę ze swojego fachu, uchwyceniu prawdy teatru w filmie, a także wspomnieniu sprzed lat, które odkrył przypadkiem po zakończeniu pracy nad dziełem Grzybowskiego.

"Sezony" Michała Grzybowskiego to historia Marcina (Łukasz Simlat) i Oli (Agnieszka Dulęba-Kasza), małżeństwa aktorów pracujących razem w jednym teatrze. W ich związku od lat narastają emocje i konflikty, które implodują na scenie. Zmiany zachodzące w ich relacjach oglądamy w czasie trzech spektakli: "Piotrusia Pana", "Domu lalki" i "Snu nocy letniej".

Reklama

Jakub Izdebski: Kiedy rozmawiałem z panem dwa lata temu przy okazji pokazów filmów "Broad Peak" i "Głupcy", powiedział pan fajną rzecz o aktorstwie: że to jest narkotyk niewiedzy. Zaczyna pan od zera i buduje postać. Wtedy grał pan między innymi himalaistę Krzysztofa Wielickiego. Natomiast w "Sezonach" wciela się pan w aktora. Czego nie wiedział pan o Marcinie i od czego zaczął go budować?

- To jest troszeczkę inna sytuacja, ponieważ to jest profesja, która jest najbliżej mnie. "Sezony" opowiadają o świecie aktorskim przede wszystkim od zaplecza. Od pierwszego czytania miałem świadomość, o czym to będzie. Trudnością jest odgrzebanie w sobie tych wszystkich swoich przeżyć. Zwłaszcza w komedii, która ma swój rytm, który musi się zgodzić. Ten gatunek rządzi się podstawowym prawdą, to znaczy prawdą przeżycia. To był wyznacznik tego, do czego trzeba dążyć. Jakie wspomnienia i jakie doświadczenia w sobie wygrzebać, żeby usprawiedliwić i uwiarygodnić ten rodzaj emocjonalnego przekazu i przepływu, o którym opowiadają "Sezony". - To jest historia o, spoilerując trochę, rozwoju, ale też rozpadu związku ludzi, którzy pracują ze sobą. To znaczy, że są ze sobą 24 godziny na dobę. W tym zawodzie często tak bywa. Jeśli jesteśmy zatrudnieni w jednym teatrze i potem gramy razem spektakle, a po nich wracamy do domu, to ciągle, chcąc nie chcąc, jakoś tę pracę się przenosi. Musimy sami postawić sobie granicę, żeby higiena była dla nas czymś, co nam pomaga, czymś, co nas w pewien sposób oczyszcza. 

- Na początku wiedziałem, że trudną rzeczą będzie doświadczenie, które zafundują mi "Sezony". Po przeczytaniu scenariusza wiedziałem, że tam nie ma sceny beze mnie. Więc ta trudność rozbija się też o inne rzeczy. Jak to przeprowadzić, żeby to było wiarygodne, żeby nie było nudne, żeby śmieszyło i przede wszystkim, żeby też wzruszało. W tę postać jest wpisany też egocentryzm. Każdy aktor łaknie "co tam czyha za winklem", "a czy ja byłem lepszy, czy byłem gorszy" i tylko nasze zdrowe podejście pozwala nie myśleć o tym w ten sposób. Ja jestem osobą, która cieszy się z nagród kolegów, których bardzo lubię i doceniam. Są jednak ludzie, którzy tego nie robią. Cieszą się ze swoich nagród. W związku z tym ten egocentryzm mojego Marcina był rzeczą, którą musiałem z lekką trudnością przeskoczyć, ponieważ ja rozmawiałbym inaczej z osobą, którą kocham. Starałbym się rozwiązać inaczej niektóre problemy. Nie miałbym takiej napinki na poły związanej z zawodem, na poły z prywatą. 

- Największą trudnością było to, że to był film realizowany w 19 dni. W pewnym momencie przy obciążeniu konieczności bycia w każdej scenie... Czasem kręcimy film w 30, 40, w najgorszym wypadku w dwadzieścia parę dni. A ten był do zrealizowania w 19 dni. I ten rodzaj skupienia na początku, żeby wiedzieć, co chcę przeprowadzić, jak chcę przeprowadzić, bo potem już nie będzie czasu na zatrzymanie się, też był rodzajem trudności.

Łukasz Simlat o najlepszej formie współpracy na planie filmowym

Realizacja w zaledwie 19 dni brzmi zaskakująco, ponieważ ten film jest bardzo intensywny. Nie tylko emocjonalnie, ale też fizycznie. W dodatku mówimy teraz o roli Marcina, ale on też ma swoje role. Wciela się w trzy postaci. W dodatku muszą one jakoś grać na niego. To brzmi jak ogromne wyzwanie.

- To jest wyzwanie, ale pomaga w nim świadomość, w którą człowiek obrasta w miarę upływu czasu poświęconego temu zawodowi. Czytając scenariusz,  starałem się przede wszystkim wyczytać konteksty, które bogato w nim pracują. Nie ma potrzeby wejścia w tę postać, którą Marcin teraz narzuca na siebie. Dla mnie najważniejsze było, jak ta postać, którą ma zagrać, koreluje z jego prywatną kondycją i prywatnym problemem. To była największa zagwozdka. 

- Tym sztukom teatralnym, aspektowi zagrania trzech różnych ról, trzech różnych sztuk - "Piotruś Pan", "Dom lalki", "Sen nocy letniej" - nie poświęcamy dużej ilości czasu. To zaczyna na naszych oczach się wykruszać i tak naprawdę widzimy tych obnażonych prawdziwych ludzi, którzy zostają na placu boju, ale chciałem, żeby przede wszystkim było widać człowieka, który przeżywa prawdziwe emocje. No i ta intensywność, o której mówisz. Miałem też świadomość, że ta komedia bez emocjonalnej intensywności się nie uda. Bo ta emocjonalna intensywność, która świadczy o wiarygodności i prawdzie tych ludzi, jest jedyną kartą przetargową, że ta historia może być prawdziwa i może zdarzyć się naprawdę.

Wydaje mi się, że ta rola mogłaby także nie wyjść, gdyby nie osoby partnerujące panu w filmie. Chodzi mi przede wszystkim o Agnieszkę Dulębę-Kaszę, która zagrała pana filmową żonę. Od początku czuć między wami iskrzącą chemię, pełną emocji. Zastanawiam się, jak budowaliście razem swoje role, szczególnie że nie mieliście okazji razem pracować wcześniej. 

- Spotykaliśmy się często i gęsto na próbach czytanych. Po prostu dużo o tym rozmawialiśmy. Szczęściem jest spotkać na swoim szlaku zawodowym — i mówię to bez kozery — ludzi, którzy potrafią i chcą patrzeć ci w oczy. Myślę, że spotkanie na tym planie filmowym jest takim szczęściem, bo wśród całej obsady, w tym anturażu, stworzył się zespół ludzi, którzy bardzo chętnie i ciepło ze sobą funkcjonowali, otwierali się na siebie. Czasami w filmie jest tak, że przychodzimy i kogoś nie lubimy, ktoś nas nie lubi. Jest rodzaj takiego, jak my to nazywamy w naszym slangu zawodowym, żabiego oka, czyli takiego podpatrywacza, który zawsze tę energię będzie ci ściągał, niezależnie co człowiek zrobi, czy dobrze, czy źle. W całej tej układance nie było takiego elementu. Czegoś, co człowiekowi odbiera energię.

- Agniecha... To jest coś takiego, co powiedzieliśmy sobie razem po którejś scenie, że... To w naszych rozmowach zaczynało się robić samo. Mogę powiedzieć, że ja kocham swój zawód, nie wyobrażam sobie innego, aczkolwiek nuży mnie czasami i męczy poprzez wyzwania, które dostaję, bo one są czasem po prostu nieciekawe. Zawsze doceniam moment, gdy mogę zasiąść z kimś i pomimo że kamera jest na mnie, on płacze razem ze mną w rozmowie. Ja wtedy przestaję myśleć o kamerze, o sztucznej relacji, tylko widzę wymianę energii, która zdarza się tu i teraz, a szczęściem jest to, że ktoś postawił kamerę i to się sfilmuje. I ja dziękuję, gdy takich ludzi uda mi się spotkać gdzieś na planie filmowym. Tak było tym razem. 

Łukasz Simlat o niezwykłym odkryciu sprzed lat

Rozumiem, że to dotyczy nie tylko członków obsady, ale całej ekipy filmu "Sezony".

- Całej, od pionu oświetleniowców przez operatora poprzez scenografię, charakteryzację. Dzisiaj się wszyscy tutaj ściskaliśmy i każdy z nas wspomina bardzo miło ten miesiąc w 2023 roku spędzony w teatrze im. Horzycy w Toruniu. To są zawsze takie magiczne momenty.

- Dwa tygodnie temu zafundowałem sobie z moją mamą taką wycieczkę po zdjęciach z albumu rodzinnego aż do dzieciństwa mojego dziadka. I nagle — zapomniałem o tym — zobaczyłem zdjęcie, które zrobiłem trzydzieści lat temu w 1994 roku. Jadąc na wakacje swojego życia — bo teraz mogę to śmiało powiedzieć, że to były wakacje, które w dużej mierze mnie ukształtowały i otworzyły mi mnóstwo kanałów — zatrzymaliśmy się w Toruniu i tam powstało osiem zdjęć. Oczywiście wszystko jest wywołane na kliszy, bo wtedy tylko analogowo można było to zrobić. Wszystkie zabytki i, nie wiadomo dlaczego, sfotografowany teatr Horzycy, w którym spędziłem miesiąc, od takiej strony, gdzie było widać moje okienko w garderobie i dach, na który wychodziłem każdego dnia na fajki, jak kręciliśmy film. Żeby nie biegać dookoła i na dół, to ja zawsze wychodziłem na dach i tam paliłem papierosy. Na tym zdjęciu stoi moja mama, moja kuzynka, moja babcia, ja. Nie wiadomo, dlaczego akurat w tym miejscu. Czy któreś z nas pomyślałoby w 1994 roku, że za 29 lat będę robił film i dokładnie w tym okienku spędzę miesiąc? I to są rzeczy, które nas gdzieś utwierdzają. Magiczne rzeczy. 

- A jak się zdarza ta magia między ludźmi, którzy zjedli na teatrze zęby i mam ojca w postaci Andrzeja Grabowskiego, dyrektora w postaci Andrzeja Seweryna, mnóstwo przyjaciół reżysera Michała Grzybowskiego, z którymi on spędził w Kaliszu mnóstwo lat, to ja się czuję bezpiecznie. Nie mam problemu, żeby płakać przed tymi ludźmi, żeby przed nimi się wygłupiać, żeby przed nimi wynaturzać się w jakiś emocjonalny sposób.

Kiedy czytał pan scenariusz "Sezonów", mając swoje ogromne doświadczenie w teatrze, widząc kolejne gagi w stylu aktora, który przy każdym spektaklu mówi, że to jego ostatnia rola, miał pan wrażenie, że to jest prawdziwe i nic nie zostało podkręcone dla komicznego wydźwięku?

- Nie czułem ani grama fałszu czytając ten scenariusz, ponieważ jeśli ja tych rzeczy nie przeżyłem, to o tych rzeczach słyszałem albo jestem w stanie uwierzyć, że one w tym hermetycznym, ale jednocześnie jakże barwnym środowisku aktorskim, są w stanie się zdarzyć. Przeżyłem w teatrach i momenty piękne, i momenty okrutne, bo rodzaj obłudy, pazerności, kabotyństwa wpisanego w te zawody artystyczne jest ogromny. Te chwile są przeróżne. Są wesołe i smutne. 

- Co mnie przekonało do tego scenariusza? Tak naprawdę film traktuje o smutnych rzeczach, ale przez świadomy kontekst, inteligentny zapis przez scenarzystów trudnych i czasami radykalnie, emocjonalnie niebezpiecznych momentów, przebija się jakiś promyk. To wszystko jest opakowane w śmiech. To jest wszystko obśmiane. To tak, jak życie za oknami. Każdy z nas jest jego widzem. Swojego, różnych ludzi, przyjaciół, sąsiadów, ale to życie jest za każdym razem komedią. Nawet jeżeli my tego nie zauważamy. Jeżeli ktoś się wywraca na chodniku w brutalny sposób, ręce ma w kieszeniach, upada na twarz i wybija sobie jedynki, to pomimo tego bardzo nieprzyjemnego aspektu nasza reakcja na to, co zobaczyliśmy w ciągu jednej sekundy, a jeszcze to nas zaskoczyło... Po dwóch sekundach zastanawiamy się, dlaczego się śmiejemy. Przepraszam, że się śmieję. Takie jest życie, taka jest komedia. 

- To zobaczyłem w tym filmie. Takie niepolskie podejście, niepolskie poczucie humoru, przede wszystkim niepolski zapis, który nie jest zero-jedynkowy. Nie jest banalny, tylko działa na kontekście. I to też wpływa na mnie, na moją świadomość zawodową. Jak ja mam grać, czego nie wolno mi grać, co powinienem zagrać? A przede wszystkim muszę być prawdziwy i muszę pilnować prawdy emocjonalnej. A co z tego wyjdzie, to jest właśnie ten narkotyk niewiedzy i adrenalina przyjścia na plan zdjęciowy i zobaczenia, czy uda się to, co ja mam w głowie. Bo muszę to zderzyć, ze wszystkimi kolegami. Wizję reżysera mniej więcej znam, bo mamy przegadane, ale ja to muszę zderzyć z partnerami. To jest ten narkotyk niewiedzy — czy da się ulepić ten obrazek z tych puzzli, czy nie.

"Sezony". Kiedy premiera w polskich kinach?

Film "Sezony" wejdzie do kin 18 października 2024 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy