48. FPFF w Gdyni: Dzień 3 - Święto ognia, tylko płomień zgasł [relacja]
48. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni znajduje się na półmetku. W tym roku widzowie od pierwszego dnia wydarzenia mogą zobaczyć wszystkie filmy konkursu głównego. Poniżej prezentujemy omówienia trzech z nich: "Freestyle", thrillera skąpanego w klimacie polskiego rapu, "Święta ognia", nowego filmu reżyserki "Moich córek krów", oraz "Różyczki 2", sequela zwycięzcy Złotych Lwów z 2010 roku.
Diego (Maciej Musiałowski), uliczny raper po odwyku, zrywa z dilerką i koncentruje się na muzyce. Razem z przyjacielem Mąką (Michał Sikorski) pracują nad nową płytą, odrzucając krążące wokół pokusy zdobycia łatwego hajsu. Niestety, Mąka kradnie ze studia nagraniowego mikrofon i na chłopaków spada dług. Na drodze Diega pojawia się gangster ze Słowacji, który proponuje mu złoty i szybki interes - zakup oraz przemyt sporej ilości koksu. Diego podejmuje wyzwanie, jednak nie wszystko idzie po jego myśli. Świat, przed którym uciekał, zasysa go jak bagno i brutalnie konfrontuje z gangsterskim podziemiem. Czy mężczyzna wyjdzie z tego cało?
"Freestyle" Macieja Bochniaka, twórcy "Disco Polo" i "Magnezji", zapowiadał się jako polska wersja "8. mili" Curtisa Hansona. Tymczasem dostaliśmy ichniejsze "Good Time" braci Safdie. Oczywiście w warstwie fabularnej, bo o powtórzeniu intensywnej reżyserii braci, klaustrofobicznych kadrów i ogólnego przebodźcowania mowy nie ma. Diego to taki typek, który uważa, że ma genialny plan, ale życie szybko mu udowadnia, że jednak nie. Kłopoty się piętrzą, kolejne problemy przychodzą z najmniej spodziewanej strony, a w miejscu jednego ugaszonego pożaru wybucha pięć kolejnych. Spłata długu za mikrofon szybko zmienia się w walkę o życie.
Do pewnego momentu trzyma to w napięciu. "Freestyle" jest najlepszym filmem w karierze Bochniaka, a reżyser przez długi czas umiejętnie podbija stawkę i pogarsza sytuację swojego bohatera. Angażuje to na wielu poziomach. Czy Diego uda się przeżyć? Czy dowie się, kto odpowiada za jego problemy? Jak sobie poradzi z kolejnymi antagonistami — a tych jest całkiem sporo. W dodatku Musiałowski umiejętnie wciela się w zaprzeczenie swej pamiętnej roli z "Hejtera". Tam był osobą pociągającą za sznurki. Tutaj gra pyskatego Sebę, który myśli, że jest z niego cwaniak i na pewno nie zapłaci "piątaka". Oj, jakże się myli. Jeszcze lepiej wypada Michał Sikorski jako jego wiecznie naćpany kumpel Mąka — niby postać komediowa, ale czujemy, że może nas czymś zaskoczyć. Niekoniecznie pozytywnym.
Niestety, w pewnym momencie reżyser, będący także współscenarzystą filmu, gubi się w sieci intryg. Absurd zaczyna gonić absurd, napięcie ustępuje miejsca życzeniowemu prowadzeniu historii, a twarz widzów robi się sina od facepalmów. Szczytem jest urwany finał. Jakby twórcy nagle stwierdzili, że nie ma co kończyć najważniejszych wątków, bo może zrobimy sequel. Gdyby to był pilot serialu, taki zabieg byłby jak najbardziej na miejscu. Niestety, mamy do czynienia z filmem fabularnym.
Anastazja (Paulina Pytlak) to uzależniona od komiksów 20-latka, zakochana w chłopaku z sąsiedztwa. Gdyby tylko mogła, porwałaby go na randkę albo na koniec świata. Niestety to tylko marzenia, bo od dziecka jest przykuta do wózka, a z otoczeniem porozumiewa się za pomocą specjalnego programu. Mimo wszystkich ograniczeń Nastka nie traci pogody ducha, a optymizmem zaraża wszystkich. Najlepszą relację ma z nią starsza siostra Łucja (Joanna Drabik) - wschodząca gwiazda Baletu Narodowego, która właśnie stanęła u progu wielkiej kariery. Anastazję samotnie wychowuje ojciec Poldek (Tomasz Sapryk). Wkrótce życie całej trójki wkroczy w nowy etap, kiedy do ich drzwi zapuka przebojowa sąsiadka z naprzeciwka - Józefina (Kinga Preis). To za jej sprawą Anastazja i jej bliscy odkryją siebie na nowo, a przy okazji staną twarzą w twarz z rodzinną tajemnicą, która aż nazbyt długo czekała na rozwiązanie.
"Święto ognia" jest piątym filmem w karierze Kingi Dębskiej, który staje do walki o Złote Lwy. Jej "Moje córki krowy" okazały się objawieniem wyjątkowo słabego programu z 2015 roku i od tego czasu każdy kolejny film reżyserki jest wyczekiwany z niecierpliwością. Po drodze było różnie. Raz nieznośnie moralizatorska "Zabawa, zabawa", innym razem nostalgiczna "Zupa nic", która nie miała scenariusza, ale i tak oglądało się ją przyjemnie.
Klasycznej struktury nie uraczymy także w "Święcie ognia". Dębska ponownie zdecydowała się na narrację epizodyczną, skupiając się na kilku prowadzonych równolegle wątkach. Rzecz w tym, że żaden z nich nie ma początku, rozwinięcia i zakończenia. Nie wiadomo, która z historii jest wiodącą, co chcą osiągnąć bohaterowie, jaka jest kulminacja. Postacie nie podejmują żadnych działań. Wystarczy wspomnieć wątek Łucji, który dochodzi do szczęśliwego finału nie z racji starań dziewczyny, a fortunnego zrządzenia losu. Jeszcze gorzej wypada wspomniana w streszczeniu "rodzinna tajemnica", która... nie zmienia absolutnie nic. Serio, mamy ogromny twist fabularny, który scenę później zdaje się nie obchodzić nikogo — w tym samych twórców.
"Święto ognia" razi nie tylko nieangażującą, rozwodnioną historią. Realizacja przypomina produkcje telewizyjne. Także przesłanie wydaje się tak nachalnie optymistyczne, że wręcz rażące. W 2015 roku Dębska ratowała gdyński Konkurs Główny. W tym odpowiada za jeden ze słabszych tytułów w najważniejszej sekcji Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych 2023.
Joanna Warczewska (Magdalena Boczarska) ma wszystko: wielką miłość i świetnie rozwijającą się karierę. To poukładane życie w jednej chwili burzy jednak zamach terrorystyczny, w którym ginie jej ukochany mąż. Kiedy los daje Joannie nową życiową szansę, dosięga ją kolejny cios. Ktoś wysyła zdjęcia i dokumenty kompromitujące jej rodzinę, żądając setek tysięcy euro w zamian za milczenie. Joanna decyduje się na własną rękę zmierzyć z szantażystą i z prawdą o własnej przeszłości. Gotowa jest zaryzykować wszystko, by odzyskać kontrolę nad swoim życiem i rozwikłać skomplikowaną intrygę, w którą została wciągnięta. Jaką rolę w tej dramatycznej grze odegrają tajemniczy agent, wpływowy polityk i przyjaciel z przeszłości? Jej wynik może mieć wpływ na losy milionów, a czas nie działa na korzyść Joanny.
Pierwsza "Różyczka" Jana Kidawy-Błońskiego niespodziewanie zwyciężyła w gdyńskim konkursie w 2010 roku, pokonując między innymi "Erratum" Marka Lechkiego. "Dwójka" wydaje się filmem wyrwanym właśnie z tego okresu. Gdyby powstała w 2015 roku, byłaby pewnie na czasie. Tak jest filmem spóźnionym, jeśli chodzi o polityczne realia. Oczywiście chodzi mi o konteksty, a przesłanie Ameryki nie odkrywa (władza korumpuje, walka o nią też). W sumie dałoby się to przeżyć, gdyby sam film realizacyjnie nie przypominał produkcji z przełomu pierwszej i drugiej dekady XXI wieku.
Nie działa też intryga. "Różyczka 2" jest thrillerem bez napięcia z życzeniowym zachowaniem postaci. Ciąży jej także powiązanie z pierwszą częścią — to naprawdę nie musiał być sequel. Ani nie pogłębia on postaci z filmu z 2010 roku, ani nie uzupełnia tamtej opowieści. Zamiast tego dostajemy więcej fabularnej waty, niepotrzebnych retrospekcji i tajemnicę, której rozwiązanie znamy, bo widzieliśmy pierwszy film. Główna intryga rozwiązuje się sama, a w ramach finału dostajemy idealistyczną łopatologię. Przekazać coś, z czym w sumie nie da się nie zgodzić, w taki sposób, że nie chce się tego słuchać, jest jakimś osiągnięciem. Tyle że raczej nie takim, jakie chcieli osiągnąć twórcy. Spóźniony, niepotrzebny film.