Jakub Gierszał: Nie jestem fanem kultu ciała
- W tym zawodzie jest tak, że raz masz cztery filmy w Gdyni, a potem przez trzy lata nic nie robisz - przekonuje Jakub Gierszał, który na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych należy do aktorów najczęściej obecnych na dużym ekranie. W "Pokocie" Agnieszki Holland wcielił się w zająkanego Dyzia, w "Pomiędzy słowami" Urszuli Antoniak w odnoszącego sukcesy prawnika, w "Zgodzie" Macieja Sobieszczańskiego w uwięzionego przez komunistów w obozie pracy Niemca, a w "Najlepszym" Łukasza Palkowskiego w triathlonistę Jerzego Górskiego.
Adrian Luzar, Interia: W "Pomiędzy słowami" Urszuli Antoniak zagrałeś pracującego w Berlinie prawnika. To kolejna w twoim dorobku rola po niemiecku - po "Zgodzie" Macieja Sobieszczańskiego. Ty z tym językiem problemów nie masz, bo pierwsze 11 lat życia spędziłeś u naszych zachodnich sąsiadów. Skąd jednak te wybory - to przypadek czy sentyment?
Jakub Gierszał: - Cóż, to moja predyspozycja, że mówię po niemiecku. Ula Antoniak pierwszy raz zadzwoniła do mnie ze scenariuszem "Pomiędzy słowami" już w 2012 roku. Na początku był napisany na Holandię, ale gdy dowiedziała się o moim istnieniu i o tym, że mówię po niemiecku, postanowiła dostosować go do moich warunków, za co jestem jej niezmiernie wdzięczny. Nieczęsto się zdarza, że film jest zmieniany pod aktora.
W "Pomiędzy słowami" wcielasz się w Polaka, który w Berlinie tworzy sobie nową tożsamość. Wszystko gra do czasu, aż odwiedza go grany przez Andrzeja Chyrę ojciec.
- To spotkanie staje się dla mojego bohatera katalizatorem. Gdy ojciec przyjeżdża na weekend, tożsamość, którą w Berlinie zbudował sobie Michael staje na głowie. Nagle odkrywamy jego prawdziwą, polską twarz. Stanisław grany przez Andrzeja jest trochę takim tornado, które wywraca życie syna do góry nogami.
Z kolei w "Pokocie" Agnieszki Holland zagrałeś rolę jąkającego się Dyzia. Nie ukrywam, że zawsze kojarzyłem cię raczej z silnymi charakterami, tutaj natomiast mamy do czynienia z twoim bardziej "wycofanym" obliczem...
- To było duże wyzwanie. Po pierwsze dlatego, że to zupełnie inny gatunek, lżejszy, komediowy, a po drugie - w filmie Agnieszki Holland, doświadczonej, wymagającej reżyserki, co od razu w aktorze uruchamia inne pokłady. Chciałem się jednak sprawdzić w czymś, czego nie robiłem wcześniej.
Teraz, gdy "Pokot" został wybrany polskim kandydatem do Oscara, musi to być szczególnie satysfakcjonujące. Przewidujesz Polsce nominację?
- Myślę, że konkurencja jest silna, jednak Agnieszka Holland jest rozpoznawalną reżyserką. A czy będzie nominacja? Szczerze przyznaję, że nie wiem.
Na festiwalu w Gdyni można po raz pierwszy zobaczyć także film "Najlepszy" Łukasza Palkowskiego, który do kin wchodzi z dużymi oczekiwaniami po sukcesie "Bogów". Czy dla ciebie rola triathlonisty Jerzego Górskiego też wiązała się z presją?
- Tak, lecz nie tylko ze względu na Łukasza i "Bogów", ale przede wszystkim dlatego, że ta historia dotyczy żyjącej osoby, którą musiałem sportretować i to powodowało napięcie. Zastanawiałem się, czy Jerzy zaakceptuje mnie w tej roli? Czy będzie mu się podobać? Spotkałem się jednak z jego strony z niesamowitą dobrocią. To niezwykle otwarty człowiek i mogę tylko życzyć ludziom takich spotkań, jak z nim. Odróżnia też to, że film jest filmem, a życie jest życiem, choć dla niego było to bardzo trudne, by przyjeżdżać na plan i oglądać sceny na podstawie własnych przeżyć. Mimo to dawał mi pełne wsparcie i mam wrażenie, że coś nas połączyło.
Przeżywałeś razem z nim wszystkie wzloty i upadki?
- Miałem cały czas w głowie, że to jego wspomnienia i że jemu musi być trudniej, niż mi. Ja występuję jedynie jako rodzaj przekaźnika. Nie mogę powiedzieć, że przeszedłem to, co on, ale starałem się, grając, cały czas o nim pamiętać. Gdy uczyłem się pływać lub nie miałem już siły na planie, to myślałem o tym, że on dał radę i że dla niego było to o wiele trudniejsze. To mi dawało siłę, by działać dalej.
A czy fizyczny aspekt roli dawał się we znaki?
- Do "Zgody" musiałem schudnąć, a do "Najlepszego" uzbroić w kondycję fizyczną. Ja nie jestem jednak typem pakera walczącego na siłowni z własnym ciałem i łatwiej mi schudnąć, niż "przypakować". Dlatego miałem czasem dosyć wysiłku, choć wiedziałem, że stoi przede mną konkretny cel. Energii dodawały mi postępy. W życiu bym siebie nie posądzał, że będę tak dobrze pływał kraulem i sam Jurek powiedział, że zrobiłem duży krok naprzód. To bardzo pomagało.
- Osobiście nie jestem fanem kultu ciała. Wydaje mi się, że to dążenie za ideałem źle wpływa na nasze społeczeństwo. Nie mówię oczywiście, żeby siedzieć, zapuszczać się i hodować brzuch piwny. Sam gram w piłkę nożną bardzo regularnie, bo to mój sport i moja radość. Ale wydaje mi się, że jak robisz pięciotysięczne powtórzenie na siłowni, to ono już nie sprawia radości. Ogólnie między sportem, a aktorstwem jest bardzo duża różnica, bo w sporcie psychika jest nastawiona bardziej na wynik, niż na drogę. Jeżeli jest coś wspólnego między tymi zawodami to poczucie porażki albo sukcesu.
Tobie chyba zdecydowanie częściej towarzyszy to drugie, bo należysz do aktorów, którzy bardzo rozsądnie dobierają role. Skutecznie unikasz seriali i nieudanych polskich komedii, celujesz raczej w kino artystyczne. Jakie są twoje kryteria?
- Zawsze kierowałem się instynktem i swoją wolnością. Dzisiejszy świat jest taki, że łatwo się z wielu różnych stron ubezwłasnowolnić - dzieje się to choćby należąc do Instagrama czy Facebooka. Przekładam to też na zawód i wiem, że jak zaangażuję się w serial, to on mnie w jakiś sposób ubezwłasnowolni. A mi najbardziej zależy na tym, by zachować swoją niezależność, dlatego wybieram takie projekty i takich ludzi, którym chodzi o to samo - by szukać i nieskrępowanie tworzyć.
- W naszym kraju wychodzi to dosyć różnie, ale kino się rozwija i cieszę się, że mam w tym jakiś swój udział. Nie ma tutaj żadnego wyrachowania z mojej strony czy deklaracji, że "nigdy nie zagram w serialu". Rynek jest, jaki jest i każdy ma prawo grać w telewizji i zarabiać pieniądze, by zapewnić byt swojej rodzinie. Tylko jednocześnie nieco się pozbywasz twórczej wolności. A jeśli jest coś, czego jestem dziś pewien, to że chcę swoją twórczą wolność zachować jak najdłużej - stąd moje wybory.
- Czasami one też okazują się wielkim fiaskiem, jak na przykład "Hiszpanka" Łukasza Barczyka, która została słabo odebrana, choć mnie się ten projekt wydawał bardzo nowatorski. Ze względu na duży budżet ludzie oczekiwali widowiska historycznego, mimo że dla mnie od początku było oczywiste, że jest to kino artystyczne, niełatwe komunikacyjnie. I spadła na nas fala krytyki. Z jednej strony czuję się częścią takiej porażki, ale z drugiej - mam swoją wolność.
Bardzo podobna sytuacja przydarzyła się też w Polsce "Córkom dancingu" Agnieszki Smoczyńskiej. Ten film nie przypadł widzom do gustu głównie ze względu na różnicę między tym, jak był promowany, a jaki był naprawdę...
- Tak, to bardzo podobny temat. I nie dziwię się wcale, że ludzie wtedy wychodzili z seansów, bo jakbym sam miał iść do kina w piątek wieczorem z dziewczyną, słysząc że jest to idealny film na randkę, a potem zobaczyć, jak syreny przegryzają tchawice i jedzą ludzkie serca, to też bym wyszedł z kina. Naprawdę. Ten rozdźwięk był ogromny. I dopiero jak zobaczysz amerykańskie zwiastuny "Córek dancingu", zaczynasz rozumieć, co to jest za film. Wtedy dochodzisz do wniosku, że lepiej zobaczyć go na Halloween, niż na Walentynki.
Ponoć jednak nawet ty wahałeś się, czy zaangażować się w ten projekt...
- Tak, scenariusz był napisany tak enigmatycznie, że na początku tego nie zrozumiałem. Na papierze wyglądało to wszystko o wiele bardziej absurdalnie, niż w filmie. Ale potem spotkałem się z Agnieszką, dowiedziałem, co chce opowiedzieć, a to mnie bardzo zainteresowało i wylądowałem na castingu. Tam spotkałem się z Martą Mazurek, czyli z filmową Srebrną, i okazało się, że jest między nami chemia.
A jak zareagowałeś na musicalowy aspekt filmu?
- Od początku mówiłem że nie umiem i nie będę śpiewać (śmiech).
Ale ostatecznie śpiewałeś...
- Tak, choć wtedy wydało mi się to absurdalne. Ostatecznie było to jednak świetne doświadczenie. Zupełnie inne od "Zgody", bo znakomicie bawiliśmy się na planie. I do dziś mam kontakt z Agnieszką, która z tym filmem wylądowała na festiwalu w Sundance.
O twoich sukcesach za granicą też było nieraz głośno. Ja szczególnie pamiętam hollywoodzką superprodukcję "Dracula" z Lukiem Evansem, w której pojawiłeś się na drugim planie...
- To zaczęło się od tytułu Shooting Star w 2012 roku, gdy tuż po "Sali samobójców" dowiedziało się o mnie trochę filmowców w Europie. Potem jednak większość propozycji była w guście Dominika z filmu Janka Komasy, a ja nie chciałem się zaszufladkować i wiele razy odmawiałem. Dominik to bardzo odmienna postać, od tego, jaki byłem naprawdę, a mimo to ludzie mnie przez to postrzegali. To było uciążliwe. W pewnym sensie teraz, gdy mam już więcej ról na koncie, zaczynam budować inny image, również za granicą. Dzięki takim filmom jak "Córki dancingu" czy "Pomiędzy słowami" mogę się pokazywać ludziom, którzy mnie znają jako pełniejszy aktor, a nie chłopak z "Sali samobójców".
- To jednak długi proces, a dotychczasowe próby były przede wszystkim po to, żeby zobaczyć jak to jest i jak się w tym odnajduję. Ostatnio dostałem jednak propozycję głównej roli w anglojęzycznym filmie o Stanisławie Ulamie i jest to pierwszy krok, by próbować grać za granicą coś większego. Będę więc szedł w tę stronę i starał się pokazywać w projektach, które mają festiwalowe życie, choć Polska wciąż jest dla mnie krajem numer jeden. Zdaję sobie też sprawę, że w tym zawodzie raz masz pracę, a raz nie. Raz masz cztery filmy w Gdyni, a potem przez trzy lata nic nie robisz. Dlatego nie mam w sobie przekonania, że Hollywood na mnie czeka i że zrobię tam rewolucję. Trzeba być ambitnym, ale racjonalnym.
A jaka jest twoim zdaniem największa różnica między pracą w Polsce, a za granicą?
- Chyba leży w pieniądzach. Patrzenie na kino, zdolności i chęci - to wszystko u nas jest, ale wciąż za mało środków idzie na filmy. I jeśli nie są to małe artystyczne projekty, które przebiją się swoją oryginalność, to nie mamy takiego budżetu, by nawiązać dialog z kinem światowym. To też wynika z tego, że polski rynek nawiązuje niewiele koprodukcji z dużymi krajami, a to przez takie właśnie projekty aktorzy dostają swoją szansę. Niektórzy producenci boją się jednak współpracy, bo nie znają języka. Dlatego cała nadzieja tkwi w młodych.