Wojciech Smarzowski i "Wołyń": Byłbym imbecylem, gdybym się nie obawiał
- Tak jak opowiadamy o Katyniu czy o Powstaniu Warszawskim, trzeba również opowiedzieć o ludobójstwie na kresach - mówi Wojciech Smarzowski. Na festiwalu Filmowym w Gdyni zorganizowano konferencję prasową z okazji zakończenia zdjęć do jego najnowszego filmu "Wołyń". Po jej zakończeniu reżyser odpowiadał na pytania dziennikarzy.
Rok zdjęć to bardzo długo okres, choć oczywiście jest to zrozumiałe, skoro chce pan pokazać na ekranie cztery pory roku. Dodatkowo wyznał pan, że pogoda wam nie sprzyjała. Co jeszcze wydarzyło się w trakcie prac nad "Wołyniem" podczas ostatnich dwunastu miesięcy?
Wojciech Smarzowski: - Przede wszystkim to nie jest rok kręcenia non stop, są przerwy pomiędzy okresami zdjęciowymi. Ich realizacja trwała długo, ale wynika to z faktu, że inscenizacja, którą mam w głowie jest rozbudowana. Można zrobić rozmowę dwóch osób na tle stodoły, a można na środku wsi, z uwzględnieniem drugiego i trzeciego planu. Ja wolę tę drugą opcję, a to jest i czasochłonne, i kosztowne.
Dlaczego zrobił pan ten film? Co chce pan przekazać? Czy jest to próba pokazania naszej trudnej i bolesnej historii?
- Nie wiem, co mam odpowiedzieć na takie pytanie. Po pierwsze, tego filmu jeszcze nie zrobiłem, robię go. Po drugie, tak, jest to próba opowiedzenia o fragmencie naszej historii. Dlaczego go zrobiłem? Mówiłem już o tym na konferencji. Po prostu wierzę, że jest grupa ludzi, która czeka na taki film. Są kresowiacy, którzy mają już swoje lata, odchodzą od nas - oni jeszcze pamiętają ten okres. Są ich rodziny... Wydaje mi się, że im się to po prostu należy. Poza tym myślę, że to jest też mój, nasz filmowy obowiązek. Tak jak opowiadamy o Katyniu czy o Powstaniu Warszawskim, trzeba również opowiedzieć o ludobójstwie na kresach.
Czy po premierze filmu jest pan gotów przyjąć "na klatę" ewentualne skrajne reakcje?
- Nie jestem, ponieważ jeszcze go nie zrobiłem.
Ale nie obawia się pan? Tylko szczerze.
- Byłbym imbecylem, gdybym się nie obawiał. Oczywiście, że się boję. Ale między innymi dlatego chciałem ten film zrobić, żeby sprowokować do dyskusji. Wszystkie filmy robię zresztą po to, żeby prowokowały.
W filmie pokazuje pan różne zbrodnie wojenne, między innymi akcje odwetowe Polaków na Ukraińcach. Czy Polacy są tam równie okrutni, czy zostali inaczej potraktowani?
- Zapraszam do kin za rok (premiera zapowiadana jest na wrzesień 2016 roku, prawdopodobnie na kolejnym Festiwalu Filmowym w Gdyni - przyp. red.).
Mówił pan, że kilku aktorów ukraińskich odmówiło zagrania w pańskiej produkcji? Zna pan powody?
- Słyszałem tylko plotki... Myślę sobie, że część z nich wyparła tę historię albo jej nie zaakceptowała, być może widzi ją zupełnie inaczej. Dodatkowo pojawiły się pogłoski, że robimy ten film za pieniądze rosyjskie, co oczywiście nie jest prawdą. Ale tak się o tym mówiło w Kijowie i niektórzy z aktorów nie mogli się zgodzić, bo wiadomo, co się teraz dzieje na Ukrainie.
A czy ten temat zamykał drogę do pozyskania pieniędzy? Jak mówił pan, że robi film o Wołyniu to słyszał w odpowiedzi, że na to nie ma funduszy?
- To jest pytanie do producentów, ale na pewno było trudniej, ponieważ różne spółki są powiązane, robią interesy z Ukrainą i dla nich jest to niewygodne. Z pewnością łatwiej byłoby dostać pieniądze na komedię romantyczną czy inny bezpieczny temat. Nawet na film o Katyniu czy Powstaniu Warszawskim.
Czy myśli pan już o kolejnej produkcji poruszającej inny trudny fragment naszej historii? Może Powstanie Warszawskie właśnie.
- Myślę, ale nie powiem o jakim. To bardzo odległa sprawa, a nie wiem, ile przede mną jest jeszcze lipców. Zobaczę, czy starczy mi sił. Na razie przez rok będę robił film o Wołyniu i temu się poświęcam.
Krystian Zając, Gdynia